VII. Raise nae mair deils nor ye can lig.

624 52 21
                                    

*szkockie przysłowie, które oznacza: Nie rozpoczynaj czegoś, czego nie umiesz zatrzymać.

Wyszła gdy tylko zasnął, nie chciała słuchać jego utyskiwań, protekcjonalnych uwag na temat bezpieczeństwa. Nie znali tych ludzi. To fakt. Alasdair wydawał się potężnym magiem, o większej mocy niż ta, która dysponowali obydwoje.

Ale to nie oznaczało, że mogła sobie poradzić. I że w ogóle będzie miała z czym...

Powoli wspinała się po kamiennych schodach. Była to długa, mozolna wędrówka w niemal zupełnych ciemnościach. Ale wreszcie, u jej końca znajdowała się nagroda za trud: widok, który roztaczał się z wieży zapierał dech w piersiach i tylko głupiec nie doceniłby okolicy tego odcinka Sniosort o zachodzie słońca.

Głupiec, albo nieczuły gbur ‒ pomyślała sobie.

Za srebrzysto-złota o tej godzinie wstęga rzeki rozciągał się las. Zielone pagórki pokrywały pola i poletka, wokół pełno było małych, kamiennych lub drewnianych bielonych chat. Czy tak właśnie wyglądało Skeabost w jej własnym świecie setki lat temu?

Pewnie nie. Pewnie było czymś zupełnie innym... A jednak Hermiona lubiła tu siedzieć, lubiła patrzyć w stronę stojącego za rzeką małego domku i wyobrażać sobie, że to ten sam dom, w którym mieszka Miranda Clark albo, znacznie częściej, Ian Bruis. Zanim się obejrzała, policzki miała już mokre od łez. Było jej ich wstyd. Nie powinna płakać. Powinna walczyć. Wpatrzyła się w horyzont, zupełnie odpływając w myślach...

***

Ten tydzień nie był dla niego łatwy. Nie chodziło tu już nawet o czas, zagrożenia, niepewną sytuację... To wszystko było czymś, do czego w swoim życiu już przywykł. Odżył nawet nieco z marazmu, którego zdążył się nabawić podczas ostatnich spokojnych lat. Niby nie tęsknił za wojną, za rolą szpiega, niby cenił sobie wolność i brak problemów wielkiego kalibru, a jednak... jednak to nie to stanowiło problem.

Najciężej było mu poradzić sobie z dzieleniem przestrzeni z kimś, kogo nie znał, nie akceptował... Z kimkolwiek. Nigdy nie dzielił życia z druga osobą. I chociaż formalnie, według Ministerstwa byli małżeństwem, on śmiał w to wątpić. Wszystkie dane wskazywały na to, że nie trzymali swoich rąk, tylko ręce sobowtórów z tego świata.

To nie polepszało mu humoru.

Miał żonę-nieżonę, która w dodatku widziała w nim zakompleksionego, wrednego dupka, który niszczył jej humor każdego dnia podczas nauki w Hogwarcie. Dla niej był dawnym nauczycielem. I to o wyjątkowo złej reputacji.

Nawet jeśli śmiała się z jego żartów, nawet jeśli grzecznie z nim rozmawiała...

Unikała go, odgradzała się od niego ile tylko mogła. Teraz też gdzieś sobie poszła, znikła z ich wspólnej komnaty, gdy zapadł w popołudniową drzemkę.

Poszedł jej szukać. Nie wiedział nawet czemu. Wmawiał sobie, że to tylko po to, by mieć pretekst do rozprostowania swoich starych kości.

‒ Co tu robisz, Granger? ‒ zapytał, gdy natknął się na nią wreszcie, siedzącą na blankach wieży.

Uniosła głowę, zaskoczona.

‒ Myślę ‒ powiedziała, odwracając szybko wzrok. Jednak nawet ten krótki rzut okiem w mętnym wieczornym blasku wystarczył mu, by zauważyć, że płakała. W złożonych na podołku dłoniach ściskała zmięty czepek z grubego płótna. Włosy powiewały na chłodnym wietrze od wzgórz.

‒ O nim ‒ te słowa padły zupełnie bez udziału jego woli. W jego ustach były niby tylko twardym stwierdzeniem faktu, ale i tak zdenerwował się na siebie. Nie powinien wtrącać się w jej życie.

Wyspa Świętego Kolumba cz.2  - ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz