3. die süße Peinlichkeit

60 18 46
                                    

Mieszkanie u Geiser okazało się znacznie lepsze niż byle prycza w Brzezince. Znaczy, tutaj też była byle prycza i nic więcej, lecz przynajmniej jakaś prywatność. I papier.

Zygmunt zaczął pisać poezję. Z początku słabo mu wychodziła, zupełnie jak gdyby emocje wewnątrz wygasły, zostały przytłumione i zniekształcone. Nic w tym dziwnego, jednak mężczyzna nie zamierzał się poddawać. Pisanie to jego powołanie, a nierealizacja powołania stanowi grzech według Tory. Chyba. Nie miał pojęcia, ojciec mu kiedyś o tym wspominał i tyle zapamiętał.

Jak na razie minęły jakieś trzy dni, a pod materacem zalegał stos krótkich utwórów lirycznych. Za cenę ich przeczytania i zasmakowania wreszcie jakiejś rozrywki, Rodion przynosił mu więcej papieru i długopisów.

Nadal nie nawiązywał głębszych interakcji, po prostu raz zapytał, czy może zerknąć na jedną z kartek blondyna, zaś tamten mu pozwolił. Potem brał zapisane kartki regularnie, przynosił nowe, a po paru godzinach wracał z wierszami, aby Zygmunt mógł je z powrotem schować w bezpieczne miejsce. Raczej nie chciałby, żeby dostały się w niepowołane ręce, to tylko dodatkowy powód do szantażu.

Od tamtych krótkich badań Geiser się nie pojawiła. Nawet nie sprawdziła, jak się czuje po tych pigułkach, zaś jedyną odwiedzającą go osobę stanowił głuchy sowieta, bynajmniej nie szczyt marzeń ekstrawertyka. W pomieszczeniu nie było okna z żadnym konkretnym widokiem, po prostu ta cienka szpara wychodząca Bóg wie na co, więc ciężko było mu prawidłowo zmierzyć upływ czasu.

Owszem, robiło się ciemno i jasno, ale jakoś tak nie w rytm jego życia, poza tym przez większość czasu miał włączone światło z taniej żarówki zwisającej z sufitu i nie od razu się orientował, kiedy zachodziło słońce. Jedynym wyznacznikiem właściwej pory dnia były posiłki, ale Rodion nie przynosił ich szczególnie regularnie.

Ale Zygmunt nie zamierzał na to narzekać. Były ciepłe, w miarę sycące i o wiele lepsze od tego, co jadł przez ostatnie pół roku. Może nie dorównywały kuchni jego matki, ale lepszy kawałek porządnego mięsa i warzywa niż dzień w dzień ta sama, mętna niby zupa. Miał już dość jej smaku i poprzysiągł sobie, że kiedy wojna się skończy, nigdy więcej nie weźmie do ust płynnego obiadu.

Jeśli, nie kiedy. Jeśli wojna się skończy.

Druga wizyta Geiser w jego niewielkiej sypialni ponownie obyła się bez pukania. Najwyraźniej Niemcy nie mają w zwyczaju szanować cudzej strefy komfortu.

— Jak się dziś czujesz, 213769? — rzuciła lekko, siadając na rogu łóżka, jakieś dziesięć centymetrów od miejsca, gdzie skrzętnie upchnął swoje notatki. Machinalnie poderwał się z leżanki, woląc stać, niżeli siedzieć na jednej powierzchni ze szwabką. — Pytam poważnie — nacisnęła. — To do badań. — Po tych słowach wyciągnęła zza pasa znany blondynowi notatnik i przyjrzała się uważnie własnym zapiskom. — Głowa bolała?

— Trochę, ale zawsze boli, jak się pogoda zmienia, a chyba mamy odwilż. — Wzruszył ramionami, siląc się na nonszalancję, naprawdę trudną do zachowania w pokoju wielkości klitki na miotły, gdy stoi się przyciśniętym do ściany.

— Oczekuję krótkich odpowiedzi, „tak" lub „nie".

— Jasne, w porządku — burknął, zirytowany jej pedanterią. Może i bolała, ale raczej nie przez jej tableteczki, więc niech się tak tym nie przejmuje. — „Tak", krótko i zwięźle.

— Nie umiesz się powstrzymać od memłania ozorem — prychnęła kobieta znad notatnika. — Niestrawność była? Wymiotowanie albo biegunka? A jakieś krosty, cokolwiek niepokojącego?

— Nie, nie i nie, nie i jak mam na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie? — Zamyślił się na moment, chyba nie oczekując prawdziwej odpowiedzi od Geiser. — W sensie, chyba „nie".

FAHRRADSATTEL [PL]Where stories live. Discover now