28. Pożegnania.

2.2K 216 53
                                    

#BODwatt

Mercy

Deszczowa pogoda idealnie odzwierciedlała mój nastrój. Znajdujące się w oddali lasy przysnuła gęsta mgła, a niebo nad moją głową z minuty na minutę stawało się coraz ciemniejsze. Gęste, niemal czarne chmury niosły za sobą zapowiedź nadciągającej ulewy.

            Chłód lepił mi się do skóry. Byłam zmarznięta, a wilgoć osiadła mi na włosach i twarzy. Zęby uderzały o siebie, gdy raz za razem przechodził mnie dreszcz.

            Nie mogłam się jednak ruszyć. Zdawałoby się, że jakaś nadludzka siła wgniatała mnie w kamienną ławkę, na której siedziałam. Coś nie pozwalało mi stąd odejść, a spojrzenie co rusz uciekało do miejsca, gdzie jakiś czas temu pochowano moją mamę.

            Pogrzeb był kameralny. Nie wiem, jak Cassianowi udało się odpędzić łakomych rodzinnych dramatów dziennikarzy, ale to zrobił. W ostateczności pożegnać mamę przybyło jedynie kilka jej najbliższych osób. Tak było lepiej. Nie potrzebowałam tłumu udających rozżalonych gapiów. Ta kobieta zasługiwała na to, by odejść w spokoju po tak burzliwym życiu.

            Ale nie tylko ja ślęczałam nad grobem mamy od kilku godzin. Kilkadziesiąt metrów dalej ojciec Cassiana w samotności przeżywał żałobę. Niemal znikał na moich oczach, kruszył się. Jego ramionami też co jakiś czas wstrząsał dreszcz, a gdybym tylko usiadła bliżej niego, zapewne zobaczyłabym naznaczone łzami policzki.

            To dziwne, bo jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia, że cokolwiek ich łączyło. Tymczasem ich historia okazała się być pełna dramatów i cierpienia. Kochał ją. Nie musiał tego mówić, to widoczne na pierwszy rzut oka. Kochał ją, a jednak pozwolił jej odejść.

            Ponownie spojrzałam w jego kierunku i właśnie wtedy nasze oczy nawiązały ze sobą kontakt. Czułam, jakbyśmy porozumiewali się bez słów. Tak naprawdę z tatą Cassiana nie łączyło mnie zupełnie nic... No, prawie nic. Miłość do tej kobiety najwyraźniej była wystarczającą siłą, by w jakiś sposób nas do siebie przyciągnąć.

            Nie oponowałam więc, gdy zerwał się z miejsca i wolnym krokiem podszedł bliżej. Nie pisnęłam słówkiem, gdy usiadł obok mnie i gdy zgarbił ramiona w geście przegranej. Nie wzbraniałam się przed jego przeszywającym spojrzeniem, bo dzieliliśmy ten sam ból.

            To, że Florence tak naprawdę nie była moją biologiczną mamą nic nie zmieniało. Nie dla mnie. Nawet, jeśli popełniała sporo błędów i nie potrafiła uchronić mnie przed potworem, nadal była skrzywdzoną kobietą. Ofiarą bestialstwa. Nie mi było ją oceniać.

            – Kiedy ją poznałem... – Tata Cassiana pochylił się w przód, opierając łokcie na kolanach. – Kiedyś była taka radosna. Miała milion szalonych pomysłów na sekundę. Uśmiech nie schodził jej z ust. Ale była też wyjątkowo ufna i łatwowierna.

            Zacisnęłam usta. Nie byłam pewna, czy chcę tego słuchać, a mimo to mu nie przerwałam.

            – Wciąż pamiętam, jak skradała się do mnie wieczorami. Mieliśmy swoje miejsce spotkań. Wsiadała na rower i dojeżdżała do parku, pod ławkę, na której się poznaliśmy. Ja też brałem ze sobą rower. Potrafiliśmy jeździć po mieście przez całą noc.

            Próbowałam to sobie wyobrazić. Tego poważnego teraz prawnika i znacznie młodszą wersję Florence, która potrafiła cieszyć się chwilą.

            – Mówiła, że jej największym marzeniem jest zawsze mieć powód do uśmiechu. – Głos mężczyzny złamał się nieco, a szerokie ramiona spięły. – A potrafiła odnaleźć ten powód dosłownie we wszystkim.

Beauty of DarknessWhere stories live. Discover now