Rozdział 21

2.8K 240 53
                                    

Jechałem samochodem pomiędzy jakimiś polami. Jak można mieszkać na takim zadupiu? Nawet Jarvis traci tu ze mną kontakt, nie mówiąc już o zwykłym telefonie. Wszystko szło w miarę nieźle, dopóki auto nie zaczęło zwalniać. Z tego pośpiechu nie zauważyłem że paliwo się kończy i nie zatankowałem przed wyjazdem z miasta. Tutaj nie ma nawet co mówić o stacji benzynowej. Uderzyłem ręką w kierownicę, kiedy zatrzymałem auto na poboczu.
- Niech to szlag! - burknąłem pod nosem, sprawdzając czy moja komórka łapie zasięg. Niestety nie było na to żadnych szans. Jak to mówią "nadzieja matką głupich". Wysiadłem z samochodu, rozglądając się dookoła. Puste pola i nic więcej. Oparłem się plecami o bok wozu i westchnąłem, chowając twarz w dłoniach. Pięknie! Po prostu cudownie! Teoretycznie mógłbym wezwać zbroje, no ale przecież to także przez nią wyszła cała ta afera. Lepiej nie zaczynać awantury od nowa. Kiedy tak stałem bezczynnie, starając się coś wymyślić, z oddali usłyszałem odgłos traktora. Spojrzałem w bok i rzeczywiście prosto na mnie jechał ciągnik z przyczepą. Zacząłem machać rękoma, aby pojazd się zatrzymał. Na moje szczęście udało się. Zza okna wyjrzał jakiś wieśniak. - Dobry! Gdzie tu jest jakaś stacja benzynowa? - spytałem mając nadzieję, że facet powie mi to, co chce usłyszeć.
- Jakieś 10 km stąd! - coraz lepiej widzę.
- A wie Pan może gdzie mieszka niejaka Anne Benson?
- A to niedaleko. Podrzucić Pana kawałek? - mężczyzna koło sześćdziesiątki spojrzał na mnie pytająco, a ja od razu pokiwałem głową.
- Byłbym wdzięczny.
- Wskakuj pan na przyczepę! - facet wskazał głową na tył jego pojazdu. Ja natomiast wyjąłem bukiet białych róż z przedniego siedzenia mojego Audi , który miałem dla Arii, zamknąłem auto i podszedłem do tyłu tej rozklekotanej przyczepy. Wrzuciłem kwiaty ostrożnie na pakę i potem sam wspiąłem się na nią, uważając, aby nie ubrudzić swojej nowej marynarki oraz koszuli. Usadziłem się na starej, drewnianej skrzynce, zaraz obok kozy w klatce. Wziąłem kwiaty do ręki, dziękując Bogu za ten traktor. Pojazd ruszył, wydając z siebie charakterystyczny odgłos. Spojrzałem na kozę, a potem westchnąłem.
- Czego się nie robi dla kobiet. - Powiedziałem do zwierzęcia, a potem pomasowałem skronie palcami. Wtedy poczułem szarpniecie za rękę. Kiedy na nią spojrzałem zorientowałem się, że koza wpiernicza moje kwiaty. Zacząłem ciągnąć, aby wyrwać je z koziego pyska, ale ta becząca kobyła nie dawała za wygraną. - Puść to! - krzyknąłem, mocno szarpiąc się ze zwierzęciem, które w końcu wykonało moje polecenie. Poleciałem do tyłu, spadając ze skrzynki i zgniatając pozostałą część kwiatów. Podniosłem się, odstawiłem skrzynkę dalej od kozy i usiadłem na niej z powrotem. Otrzepałem się i spojrzałem na kwiaty, a raczej na to co z nich zostało. Połowa była zjedzona, a kilka róż było zmiażdżonych. Coraz lepiej po prostu. - Głupie bydle. Kebab z kozy pewnie też byłby niezły. - Burknąłem pod nosem, a potem spojrzałem na zegarek. Obym się tylko wyrobił do zachodu słońca. W tempie tego traktora może się nie udać.

Minęło może jakieś dziesięć minut i pojazd się zatrzymał. Zeskoczyłem z przyczepy i podszedłem do kabiny kierowcy.

- Teraz pan pójdzie przez pola prosto. Jak pan zobaczysz krzyż to wtedy w lewo i prosto. W pół godziny powinieneś pan dojść.
- Dzięki, ratuje mi Pan życie. - Podałem mężczyźnie rękę, a on ją mocno uściskał.
- Nie ma za co. Powodzenia. - Odpowiedział mi, a ja przytaknąłem. Odjechał, a ja poszedłem we wskazaną mi stronę. Niestety od pól dzielił mnie o spory rów, wypełniony po brzegi cuchnącą wodą. Zamachnąłem się i przeskoczyłem, wszystko było super do momentu, kiedy nie straciłem równowagi i nie runąłem do rowu jak długi. Cud, że resztki kwiatów wylądowały gdzieś obok na ziemi, a nie wpadły do tej lodowej wody razem ze mną. Stanąłem w tym rowie, wypluwając obrzydliwą ciecz z ust. Było mi zimno, mokro i cały śmierdziałem na kilometr. Teraz już naprawdę gorzej być już nie może. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem wygrzebywać się z tego cholernie głębokiego bajora. Kiedy wydostałem się z niego, podniosłem to co zostało z kwiatów i poszedłem dalej. Krzyż widziałem już stąd. Teraz tylko szybko znaleźć dom i Arię. Zacząłem truchtać w jego kierunku. Kiedy do niego pobiegłem, okazało się, że to wcale nie krzyż tylko połamane drzewa. Zacząłem się rozglądać i teraz już za cholerę nie wiedziałem gdzie jestem. Z daleka zobaczyłem jednak jakiś dom. Trudno, robi się późno, jestem cały brudny, przemarznięty i lepiej, aby Aria nie widziała mnie w takim stanie. Może tym razem będę mieć to cholerne szczęście i właściciel tamtego domu da mi się przekimać na kanapie i wziąć prysznic. Ruszyłem dalej i kiedy zrobiłem krok do przodu poślizgnąłem się na krowim placku i ponownie moje plecy spotkały się z ziemią, tym razem było to jednak błoto z dodatkiem łajna. Jęknąłem z bólu, ponieważ plecy pulsowały mi niemiłosiernie. Jeśli jeszcze coś mi się w nich przestawiło to może od razu pójdę powiesić się do lasu. Gorzej jeśli gałąź pęknie i złamię sobie jeszcze nogę kiedy spadnę. Przekręciłem się powoli na bok, by wstać. Podparłem się ręką i zacząłem się podnosić. Wyprostowałem się i spojrzałem na swoje ubranie i dłonie. Skrzywiłem się na widok gówna na moim ciele. Myślałem, że gorzej śmierdzieć się już nie da, a tu proszę. Dopiero teraz czuć mnie na odległość. Wytarłem dłonie w moją i tak już uświnioną marynarkę, a potem podniosłem z gówna resztki kwiatów. Jeszcze tylko kawałek. Oddychaj chłopie. Rozejrzałem się dookoła, spojrzałem jeszcze raz na moje ubranie i zacząłem śmiać się sam z siebie. Ta beznadzieja i bezradność zaczęła mnie już po prostu bawić. Anthony Stark cały uwalony w szambie. No kto by pomyślał? Paparazzi tu tylko brakuje. Pewnie kapitan ważniak miałby ubaw po pachy. Jeśli tylko z tego śmiechu padłby tu na zawał, to specjalnie bym go jeszcze rozśmieszył. On jak zwykle naważył piwa, a teraz ja muszę je wypić i naprawić całą sytuację. Ruszyłem dalej, by jak najszybciej znaleźć się w środku tamtego domu. Chrzanione błoto i doły mi tego nie ułatwiały. Co chwila nogi mi się plątały, a dodatkowo zimno nie poprawiało mojej sytuacji. Kiedy byłem już naprawdę blisko, modliłem się tylko o to, aby ktoś był w środku. Wszedłem ma białą werandę i podszedłem do drzwi. Przez chwilę się zawahałem, ale potem postanowiłem zapukać.
- Błagam, niech to nie będzie bezzębny wieśniak. - Powiedziałem cicho pod nosem, a potem dałem krok do tyłu. Pech chciał, że stało tam wiadro, chyba po raz ostani dzisiejszego dnia poleciałem do tyłu, prosto na drewnianą poręcz, która złamała się i spadła razem ze mną prosto w krzaczory. Szczęście w nieszczęściu, że weranda była tylko z półtora metra nad ziemią.

Powrót Bohaterów cz.IIWhere stories live. Discover now