Possession AU, 1/5

163 14 12
                                    

Dla Wezyweriusz, enjoy :D
Borze, to były moje pierwsze próby w pisaniu ff do Undertale. Skelebrosi są tu straszliwie ooc, no ale trudno.

Papyrus wzdrygnął się, gdy usłyszał trzaśnięcie drzwi. Przyspieszył kroku, zaciskając pięści i z trudem powstrzymując pełen wściekłości wrzask. Rozległ się kolejny dziwny dźwięk, jakby coś się stłukło. Słyszał to wyraźnie, mimo że oddalił się już od domu.
O rany, Sans musiał być naprawdę wkurzony.
Biegł. Musiał jak najszybciej opuścić Snowdin, nie chciał tutaj być, nie chciał, żeby ktoś go widział i wypytywał, o co chodzi.
Nie chciał opowiadać o tym, co zrobił.
Powinienem zawrócić, pomyślał. Powinienem go przeprosić i… może jakoś byśmy się pogodzili?...
Nie. Czuł, że to nieprawda. Tego dnia sprawy zaszły zdecydowanie za daleko.
Zadrżał, choć jako szkielet nie odczuwał zimna tak dotkliwie jak inne potwory.
A jeśli on nigdy mi nie wybaczy?
To była zbyt straszna myśl. Papyrus nawet nie chciał wyobrażać sobie sytuacji, w której ktoś, ktokolwiek, chowa do niego urazę. Pragnął tylko być lubianym, to prawda, i wciąż odczuwał frustrację z powodu własnego braku popularności w Podziemiu, ale…
Przystanął gwałtownie.
Ale najważniejszy był dla niego brat.
A po tym, co mu dzisiaj zrobił, czuł się jak najgorszy śmieć. Zachował się podle, nie zasługiwał na przebaczenie. Chociaż z drugiej strony Sans też nie był bez winy, powiedział naprawdę okropne rzeczy…
Nie, nie, nie. Papyrus nigdy nikogo nie krzywdził. To była jego pierwsza, najważniejsza zasada. Nie było żadnego ale, żadnego z drugiej strony.
Nie było usprawiedliwienia dla tego, co zrobił.
Opuszczenie Snowdin nie zajęło mu wiele czasu, w końcu miasteczko było naprawdę niewielkie. Niestety, to oznaczało, że awantura w domu szkieletów przez jakiś czas pozostanie tematem numer jeden…
Co ja zrobiłem?
W lesie panowała cisza i spokój, ale Papyrus nie zwracał na to uwagi. W jego wnętrzu wszystko krzyczało, rozpalało do czerwoności, bolało. Najchętniej rozdrapałby sobie ręce do krwi, gdyby ją miał. Był wściekły na siebie. Był wściekły na Sansa. Był wściekły na wszystko i wszystkich.
Usiadł wprost na ziemi, na śniegu. Objął rękami kolana i wydał z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy westchnieniem i warknięciem. Chciał się uspokoić, pozbyć się całej tej złości, ale ona nie chciała zniknąć. Nic dziwnego. To nie była kłótnia o błahostkę. To nie była zwyczajna słowna przepychanka pomiędzy braćmi. To było… coś strasznego.
- Hejka, Papyrus!
Drgnął z zaskoczenia i z trudem powstrzymał krzyk. Spojrzał w bok, natrafiając na radosny uśmiech i uważne spojrzenie Floweya, który właśnie wyłonił się spod śniegu.
- Cześć – odparł ponuro.
- Ojej, co ty taki smutny? – roześmiał się Flowey.
Papyrus wzruszył ramionami. Lubił go, nawet bardzo, ale w tej chwili chciał być sam.
Zdziwiło go to. Przecież nigdy nie lubił samotności. Jeżeli pewnego dnia miał być znany w całym Podziemiu, musiał być gotowy na rzesze fanów, prawda?
- Hej, nie musisz być taki niemiły, wiesz?
Poczucie winy ścisnęło jego metaforyczny żołądek.
- Przepraszam – powiedział i z trudem zmusił się do przybrania nieco pogodniejszego wyrazu twarzy. – Miałem… małą sprzeczkę z Sansem. Nic poważnego. A… co u ciebie? – Wiedział, jak Flowey uwielbia mówić. Zwłaszcza o sobie.
- Chwila. Sprzeczkę?
- Mhm.
- Proszę cię. Nigdy nie widziałem, żebyś był w takim stanie po byle sprzeczce. Co się stało? Możesz mi powiedzieć, w końcu jestem twoim przyjacielem, nie? – Flowey wyciągnął się na swojej łodydze, żeby jego twarz znalazła się bliżej twarzy Papyrusa. – Nie chcę, żebyś był smutny. – Otoczył ramiona przyjaciela jednym ze swoich pnączy.
- Zrobiłem… zrobiłem coś strasznego – wyszeptał Papyrus po dłuższej chwili milczenia, gdy wreszcie zdecydował, że musi się komuś wygadać.
- Co takiego, przyjacielu?
- Ja… Nie, nie mogę.
- Hej, ćśś – powiedział łagodnie Flowey, stukając go pnączem w ramię, co w założeniu miało być przyjacielskim gestem. – Zacznij od początku. Jestem pewien, że mogę ci jakoś pomóc.
Papyrus odetchnął głęboko. Drżał jak osika.
- Kiepsko mi dzisiaj poszło na treningu z Undyne – zaczął. – Byłem na siebie taki wściekły. Wróciłem do domu i… - Przerwał na chwilę. – Sans miał posprzątać, obiecał, że to zrobi. Ale nie zrobił. Tylko siedział na kanapie. Rany… - jęknął, odchylając głowę do tyłu. – Przecież widziałem, że ma zły dzień…
- Mów dalej – zachęcił go Flowey, w jego głosie słychać było nutę irytacji.
- Pokłóciliśmy się. Nawet nie pamiętam, od czego zaczęliśmy. Pewnie od tej durnej skarpetki leżącej w salonie. Skończyło się na tym, że wrzeszczałem na niego, nazwałem leniem, powiedziałem, że gdyby nie ja, pewnie w ogóle nic by nie robił – pociągnął nosem. – Był w szoku. A ja dalej wrzeszczałem.
Flowey milczał, kołysząc się w zamyśleniu.
- W końcu on też się wkurzył. – Papyrus zamilkł, wpatrując się w nieokreślony punkt w przestrzeni. Zadrżał jeszcze mocniej, o ile to było możliwe, gdy pnącze owinięte wokół jego ramion ścisnęło go delikatnie.
- I co zrobił? – spytał Flowey, cicho i współczująco.
- Powiedział, że… że… - Trząsł się tak mocno, że jego kości zaczęły grzechotać. – Że nigdy nie dostanę się do Królewskiej Straży.
- Żartujesz! – Flowey zasłonił liściem usta.
Papyrus z rezygnacją pokręcił głową. W normalnych okolicznościach pewnie obróciłby uwagę Sansa w żart, ale wtedy… Sans wypowiedział na głos myśl, która powstała w jego głowie już wcześniej, podczas treningu.
Może naprawdę nie nadaję się na strażnika?
- I… to tyle? Dlatego jesteś taki przybity?
- Nie. – Miał wrażenie, że zaraz zacznie płakać. – Kiedy to powiedział… ja… uderzyłem go.
Na chwilę zapadła cisza. Papyrus poczuł się jeszcze gorzej, opuścił głowę, wpatrywał się w ziemię. Jego czyn wypowiedziany na głos wydawał się jeszcze straszniejszy.
- Jak to?
- No… ja… po prostu walnąłem go w twarz. Mocno. Wpadł na ścianę. – Potrząsnął głową, próbując wyrzucić z umysłu widok zszokowanego, przerażonego Sansa.
Sans naprawdę się mnie… bał.
Flowey milczał przez dłuższą chwilę, najwyraźniej pogrążony w myślach. Papyrus czekał na jego reakcję, obawiał się jej. Flowey nie przepadał za Sansem, to fakt, ale nawet to nie sprawiało, że coś takiego może zostać wybaczone, prawda?
- Jak się teraz czujesz? – spytał w końcu, spokojnym, monotonnym głosem. – Po tym, co zrobiłeś?
Papyrus spojrzał na niego z zaskoczeniem. Nie takiej reakcji się spodziewał.
- A jak mam się czuć? – westchnął. – Czuję się strasznie. Okropnie. Zachowałem się jak idiota…
- To wszystko? – Flowey owinął pnączem jego dłoń i uśmiechnął się w dziwny sposób. Wyczekująco.
- Uderzyłem go, Flowey! – krzyknął histerycznie Papyrus. Poczucie winy rozsadzało jego klatkę piersiową. Miał ochotę po prostu położyć się i pozwolić, żeby przysypał go śnieg. Chciał zniknąć. – Nigdy nikogo nie uderzyłem! I na pewno nigdy, przenigdy nie uderzyłbym Sansa, ale… ale zrobiłem to.
- Przestań się tak obwiniać – Flowey zaśmiał się pobłażliwie.
- Jak możesz się z tego śmiać?! Przecież… on… on jest moim bratem, a ja go uderzyłem, on się mnie boi, jestem potworem! – Coraz bardziej histeryzował, wyrzucał z siebie słowa z zadziwiającą prędkością.
- Technicznie rzecz biorąc, tak, jesteś potworem. – Flowey znów się roześmiał, rozbawiony własnym żartem. – Hej, Papyrus… Posłuchaj, to, co powiedział Sans, było naprawdę, naprawdę okropne. Nie uważasz, że może jednak sobie… no wiesz… zasłużył?
- Jasne, że nie! – krzyknął zszokowany Papyrus. Miał dosyć. Nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa. Podniósł się z ziemi, ale pnącze owinięte wokół jego ręki zacisnęło się mocniej i napięło.
- Poczekaj chwilkę! – powiedział Flowey, szarpiąc pnącze, przez co Papyrus był zmuszony z powrotem usiąść.
- Puść mnie – wyjąkał Papyrus, nagle ogarnięty dziwnym niepokojem. Dlaczego? Przecież Flowey był… cóż, właściwie jego przyjacielem.
- Za chwilę cię puszczę. – Zaprzeczyły temu kolejne pnącza, które owinęły się wokół nóg Papyrusa. Przełknął okropną gulę w gardle, próbując się uspokoić. Nie ma się czego bać, prawda? Przecież sam czasami zatrzymywał Sansa, gdy chciał mu coś powiedzieć, choć zwykłe złapanie za ramię nie wydawało się tak przerażające jak te sploty. – Chciałbym tylko, żebyś mnie wysłuchał.
Papyrus pokiwał głową, niezdolny do powiedzenia czegokolwiek. Niepokój wzmógł się, powróciły dreszcze. Chciał po prostu stąd odejść.
- Miałeś pełne prawo uderzyć Sansa – Flowey uśmiechnął się pocieszająco. Na chwilę wskoczył pod ziemię, by po ułamku sekundy znów się z niej wynurzyć, tuż przy nogach Papyrusa.
- Nie, nie miałem. Nieważne, co mówił, nie powinienem tego robić – odpowiedział słabo Papyrus, przezwyciężając lęk.
- Ale to, co powiedział, było naprawdę podłe. Moim zdaniem to był cios poniżej pasa – zauważył Flowey, ze zdegustowaniem kręcąc głową. Żółte płatki zatrzęsły się.
Papyrus milczał, nieświadomie zaciskając dłoń na unieruchamiających go pnączach. Najgorsze było to, że… że częściowo się z nim zgadzał. Nie mógł cofnąć tego, co zrobił, ale nie mógł też wyrzucić z głowy tego, co usłyszał. Wiedział, że słowa Sansa na zawsze pozostaną gdzieś w jego podświadomości, przypominając o sobie w najgorszych momentach.
- Ale to ja zacząłem kłótnię – powiedział cicho, bez celu kreśląc linie w śniegu. – Zachowałem się strasznie, Flowey. Nie ma żadnego usprawiedliwienia.
- On też zachował się strasznie.
Papyrus jęknął z bezsilności. Do jego poczucia winy i wściekłości doszła jeszcze frustracja. Nie powinien mówić mu o tym, co się stało, przecież kilka razy przyłapywał się na myśleniu, że Flowey miewa dość niepokojące pomysły. Teraz widział to wyraźnie, i nie podobało mu się to. W jakiś sposób stracił dzisiaj brata, nie chciał dodatkowo stracić przyjaciela.
- Zgadzasz się z tym, prawda, Papyrus? Nie powinien ci tego powiedzieć, nawet jeśli był wściekły.
- Ja też nie powinienem na niego wrzeszczeć.
- Obiecał, że posprząta, prawda? Nie zrobił tego. Złamał obietnicę. Miałeś prawo się zdenerwować.
Znów zamilkł, uświadamiając sobie, że coraz bardziej zgadza się z jego słowami. Gdyby Sans dotrzymał obietnicy, gdyby zrobił to, co do niego należało, to wszystko by się nie wydarzyło. Nie pokłóciliby się, Papyrus by go nie uderzył…
Otrząsnął się z dziwnego otępienia i gwałtownie wciągnął powietrze, gdy zobaczył, że pnącza zdążyły już owinąć się wokół jego ramion i klatki piersiowej, a w tej chwili powoli sięgały w kierunku jego szyi.
- Puszczaj – powiedział słabo, próbując wyszarpać ręce ze splotów, bez efektów.
- Boisz się mnie? – zdziwił się Flowey, wpatrując się w twarz Papyrusa świdrującym, uważnym wzrokiem.
- N-nie… ja tylko…
- Boisz się mnie. – Tym razem to nie było pytanie. – Ojejku, Papyrus, niepotrzebnie! Przecież jestem twoim przyjacielem, nie musisz się mnie bać!
- No to mnie puść. Proszę. – Znowu się trząsł. Coraz bardziej żałował, że tu przyszedł.
- Papyrus… - powiedział cicho Flowey, uśmiechając się. – Chciałbym ci pomóc.
- Niby w czym?
- W rozwiązaniu twojego problemu z Sansem, oczywiście.
Papyrusowi nie spodobał się sposób, w jaki to powiedział. Dobór słów też był dość niefortunny – brzmiał raczej… ostatecznie.
- Och, przepraszam! – zaśmiał się Flowey, widząc jego przerażoną minę. – Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Chodzi mi tylko o to, żebyście się pogodzili. Ale nie chcę też, żebyś się obwiniał.
Papyrus poczuł, jak coś ściska jego klatkę piersiową. Spojrzał w dół, myśląc, że to pnącza zacisnęły się mocniej, ale nie, nadal były owinięte dość luźno.
- Zgadzasz się ze mną, prawda? Z tym, że Sans mimo wszystko zasłużył na to, co się stało?
Powoli pokiwał głową, ból w klatce piersiowej nasilił się.
- Powiedz to na głos.
- S-Sans zasłużył na to, co mu zro-zrobiłem – wyjąkał, mając nadzieję, że Flowey pozwoli mu odejść, jeżeli będzie po prostu spełniał jego prośby, a właściwie rozkazy.
W tym momencie uświadomił sobie trzy rzeczy:
Po pierwsze, Flowey nie miał najmniejszego zamiaru go puścić.
Po drugie, źródłem bólu była jego własna dusza.
Po trzecie, z duszą coś się stało. Jakby swoimi słowami sprawił, że się… otworzyła? Tak, to chyba najlepsze słowo. Otworzyła się, zniknęła niewidzialna otoczka, która chroniła ją wcześniej.
Papyrus krzyknął z zaskoczenia. Flowey roześmiał się w dziwny, złowrogi sposób. Błysnęło światło.
- Co się dzieje? – wykrztusił Papyrus, szarpiąc się, ale pnącza zacisnęły się i uniosły go w powietrze.
- Spokojnie, Papyrus. Nie wyrywaj się.
- C-co ty robisz?!
- Pomagam ci! – odparł Flowey, zaciskając pnącza.
Papyrusowi zabrakło tchu, gdy poczuł, jak coś wdziera się do jego duszy. Rozpaczliwie próbował złapać oddech, ale nie był w stanie, nie mógł się poruszyć, zmusić się do zrobienia czegokolwiek. Przez chwilę odniósł mgliste wrażenie, że jego ciało i umysł nie należą już do niego, że obserwuje to, co się dzieje, z boku. Po sekundzie jednak powróciła do niego świadomość, oplatające go pnącza poluzowały się, jego dusza pulsowała boleśnie.
Upadł bezwładnie na ziemię, wzbijając w powietrze tumany sypkiego śniegu.
-=-
Kryształy na odległym sklepieniu przygasły, świeciły teraz słabym, migotliwym blaskiem, który był kompletnie bezużyteczny – nie było mowy, żeby choć trochę rozproszył mroki Podziemia.
To znaczyło, że zapadła noc.
Papyrus wstał powoli, otrzepując się ze śniegu i rozejrzał się, zdezorientowany. Był w lesie. Całkiem sam. Na moment powróciło do niego mgliste wspomnienie rozmowy z Floweyem, ale zostało błyskawicznie wyparte, rozmyte.
Musiał zasnąć. Nie zdarzało mu się to, nie lubił spać, ale teraz nie było innego wytłumaczenia.
Obudziła się w nim nadzieja. Może cała ta kłótnia z Sansem po prostu mu się przyśniła? Może po treningu przyszedł właśnie tutaj, do lasu, i był tak zmęczony, że zasnął?
Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Ruszył w kierunku Snowdin, zataczając się lekko. Rany, nieźle go ścięło… To musiał być naprawdę wyczerpujący trening. Nie przeszkadzało mu to. Jeśli ma się dostać do Królewskiej Straży, musi naprawdę ciężko pracować.
Tobie naprawdę się wydaje, że przyjmą cię do tej durnej straży?!
Wzdrygnął się, przypominając sobie słowa Sansa. Jego podświadomość była naprawdę zabawna, skoro umieszczała w jego snach coś takiego. Sans miałby mówić coś takiego? Dobre sobie.
Miasteczko było uśpione, tylko kilkoro mieszkańców przechadzało się uliczkami lub siedziało przy choince, rozmawiając. Obrzucali Papyrusa podejrzliwymi spojrzeniami, ale uznał, że są one spowodowane jego późnym powrotem. To Sans zazwyczaj włóczył się w nocy po mieście. Papyrus wolał siedzieć w domu, wymyślając kolejne zagadki, którymi będzie mógł zaskoczyć każdego człowieka, jaki pokaże się w okolicy.
Syknął i złapał się za głowę. Miał jakieś dziwne przebłyski – jakby przez ułamek sekundy patrzył na mieszkańców oczami kogoś innego, odczuwał do nich głęboką pogardę, może nawet nienawiść. Przyłapał się nawet na myśleniu o Sansie jako o „bezużytecznym ośle”. Ale… czy na pewno to on tak pomyślał? Może po prostu przypomniał sobie, jak ktoś inny tak mówił?...
Uch, był naprawdę zmęczony.
Dowlókł się do domu i otworzył drzwi.
Zamarł.
Sans siedział skulony na kanapie, nawet nie spojrzał na brata. Kaptur miał naciągnięty na głowę, ręce schowane w kieszeniach. Siedział nieruchomo, ale nie spał, po prostu patrzył gdzieś przed siebie pustym wzrokiem.
Nie.
Papyrus spojrzał w bok i poczuł okropną falę mdlącego strachu, gdy zobaczył leżące na podłodze kawałki potłuczonych naczyń.
Nie, nie, nie.
Czyli to stało się naprawdę. Naprawdę pokłócił się z Sansem, naprawdę go uderzył. To mu się nie przyśniło.
Powinien coś powiedzieć. Przeprosić. Ale… nie mógł. Nie wiedział, jak. Powróciły wątpliwości, nie miał pojęcia, kto powinien przeprosić jako pierwszy za to, co się stało. Po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że może stracić Sansa. Jego dotychczasowe przekonanie „zawsze się jakoś dogadamy, w końcu jesteśmy braćmi!” nagle… przestało być tak przekonujące.
Sans w końcu na niego spojrzał, w jego oczach mignęło coś dziwnego, żal, strach, może nawet złość. Nie odezwał się ani słowem, odwrócił wzrok, znów zapatrzył się w nieokreślony punkt pokoju.
Papyrus odetchnął głęboko. Zawahał się ostatni raz, ale nic nie powiedział. Bez słowa pozbierał fragmenty naczyń z podłogi i wyrzucił je do śmieci, a później poszedł do swojego pokoju. Musiał się przespać, musiał wszystko na spokojnie przemyśleć. Jutro przeprosi Sansa.
Wślizgnął się pod kołdrę i zamknął oczy. Czuł się źle z tym, że niczego nie powiedział, że po prostu poszedł, ale… był zagubiony. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego był w lesie, dlaczego tam zasnął. Miał wrażenie, że coś mu umyka, ale nie wiedział, co to mogło być.
Nieważne. Pewnie w końcu sobie przypomni.
-=-
Wstał o świcie – kryształy znów zaczynały świecić jaśniej, latarnie w Snowdin z kolei przygasały, miasteczko było zalane niezwykłą poświatą. Papyrus tylko przelotnie wyjrzał przez okno, nie zachwycał się widokiem. Nie miał na to czasu… ani nastroju.
Dlaczego nie mógł wymazać całego poprzedniego dnia? Dlaczego to musiało się wydarzyć? Znów wydawało mu się, że to był tylko zły sen, ale w głębi duszy dobrze wiedział, że to stało się naprawdę.
Poszedł do łazienki, powłócząc nogami. Dawno nie zdarzyło mu się spać tak długo, ale i tak nie miał w sobie energii. Męczyła go sama myśl o tym, że miałby choćby wyjść z domu i sprawiać pozory normalności. Nie podobało mu się to, w końcu Papyrus Wspaniały nigdy nie odpoczywa. Powinien być zawsze czujny, na wypadek przybycia człowieka.
Cóż. Chyba może zrobić sobie dzień wolny. Skoro człowiek nie przybył przez ostatnie kilka lat, dlaczego miałby pojawić się akurat dziś?
Zdjął koszulkę i rzucił ją gdzieś w kąt. Poprzedniego dnia nie miał siły, żeby wziąć prysznic, a musiał przecież pozbyć się wszelkich śladów spania w lesie. Chciał wzbudzać w potworach i ludziach podziw, nie litość.
Przechodząc przez łazienkę, spojrzał w lustro – i zatrzymał się.
Podszedł bliżej i przyjrzał się uważniej temu, co zwróciło jego uwagę.
Duszy.
Jako szkielet mógł ją widzieć, osłaniały ją tylko żebra, które z tego powodu musiały być wyjątkowo wytrzymałe i mocne. Dusza miała postać białego, dość nieforemnego kształtu, w którym większość potworów doszukiwała się kształtu serca.
Przynajmniej… powinna tak wyglądać.
Dusza Papyrusa wyglądała bowiem inaczej.
Znów nie mógł złapać oddechu. Wpatrywał się z przerażeniem we własną duszę, niegdyś idealnie białą. Teraz była pokryta niewielkimi, złotawymi plamkami.
Jęknął, gdy powróciły do niego wydarzenia z poprzedniego dnia.
Flowey.
Pnącza.
Pulsująca rozpaczliwie dusza.
- Nie – wyszeptał. – Nie, nie, nie.
Musiał coś z tym zrobić. Musiał iść do Sansa, albo do Undyne, a może lepiej do Alphys? Ona będzie wiedziała, co robić.
Ruszył do drzwi, ale coś go zatrzymało. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, nie mógł ich zmusić do pracy.
Usłyszał śmiech.
Jesteś jeszcze mniej bystry, niż myślałem, Papyrusie.
W następnej chwili jego świadomość została zepchnięta w czarną otchłań bez dna.

Opowiadania UndertaleWhere stories live. Discover now