Wow, te piękne czasy, gdy potrafiłam pisać opowiadania dłuższe niż tysiąc słów.
Próby odzyskania kontroli przypominały topienie się na samym środku oceanu – nie żeby Papyrus kiedykolwiek widział ocean, nie mówiąc już o topieniu się w nim. Zapamiętał to porównanie z jednej z historii, które czytał mu Sans, a teraz... teraz nie znalazł niczego innego, co przypominałoby jego obecną mękę.
Wynurzał się z otchłani, próbował wypchnąć Floweya ze swojego umysłu, a gdy znajdował się już wystarczająco blisko, rozpaczliwie próbował choć na ułamek sekundy połączyć swoją świadomość z ciałem. Gdy mu się to udawało, za każdym razem odczuwał niesamowite zdziwienie, odkrywając, jak dziwnie jest znów mieć czucie w rękach lub jak niesamowity jest sam proces mówienia. Nigdy nie mógł nacieszyć się tymi cudem odzyskanymi umiejętnościami – jego świadomość znów pogrążała się w mroku, znikała pod niespokojną taflą oceanu, pozbawiona kontroli przez znacznie silniejszy byt. Musiał odczekać kilka chwil przed kolejną próbą, każda pozbawiała go energii, wywoływała w nim jeszcze większą panikę.
Teraz sytuacja była jeszcze trudniejsza.
Nie wiedział, na czym się skupić. Nie wiedział, na co powinien zużywać swoje cenne próby – na powstrzymywanie samego siebie od atakowania Sansa, czy na pozbycie się pnączy zaciśniętych na jego szczęce.
Pierwsza opcja mogła przedłużyć życie Sansa o kilka sekund, może nawet minut.
Druga mogła mu to życie uratować.
Zatem gryzł pnącze, żuł je, szarpał i przecierał zębami, coraz zacieklej, z coraz większą determinacją, zwłaszcza gdy poczuł, że zielsko powoli puszcza.
Z przerażeniem obserwował brata, który wcześniej odpierał ataki, a teraz stał nieruchomo, wpatrując się w ziemię. Co się stało? Papyrus nie skupił się na tym, co działo się na polanie, zbyt zajęty próbami ratowania Sansa.
Zrozumiał dopiero, gdy poczuł promieniujący ból w całym ciele. Pnącza zaciskały się jak wąż-dusiciel. Jeżeli zacisną się choć odrobinę mocniej, jego kości na pewno zaczną pękać. Jeżeli nacisk będzie zbyt wielki, zmiażdżona zostanie jego klatka piersiowa i dusza...
- No dalej, atakuj, Sans – rzucił melodyjnie Flowey, jego głos zabrzmiał aż w umyśle Papyrusa, wypierając jego własne myśli. – Jesteś przecież mistrzem ataków, prawda? Na pewno nie spudłujesz! Na pewno go nie trafisz.
Sans uniósł jedną rękę, drżał. Papyrus znów poczuł, że spada – tym razem metaforycznie. Słyszał całą rozmowę, która odbyła się wcześniej, ale wszystko działo się zbyt szybko, walka była zbyt wyczerpująca, żeby mógł poświęcić więcej uwagi wszystkim rewelacjom, których się dowiedział – resety, to, że zginął już wiele razy, punkty zapisu...
Teraz jednak był odpowiedni moment, żeby wyciągnąć z tego wszystkiego wnioski.
Ostatkiem sił wgryzł się w pnącze i poczuł, że nareszcie puszcza. Wypluł jego zwiotczałe, poszarzałe resztki i wrzasnął z całych sił:
- Sans, uciekaj! Po prostu uciekaj!
Po chwili znów krzyknął, tym razem z zaskoczenia, gdy sploty zacisnęły się i spowodowały, że jego kość udowa pękła z paskudnym, suchym trzaskiem. Niespodziewane uderzenie bólu oślepiło go, oszołomiło, sparaliżowało. Nie pomagał fakt, że Flowey nie pozwolił mu upaść – wręcz przeciwnie, zwiększył nacisk na złamaną nogę, żeby Papyrus utrzymał się w pozycji stojącej.
To było jego najdłuższe odzyskanie świadomości. Nic dziwnego, że Flowey jeszcze go nie wypchnął. Chciał się nacieszyć jego cierpieniem.
- Biegnij! – krzyknął, ale krzyk zmienił się w szloch, gdy pnącza zmiażdżyły mu również drugą nogę. – Bie-biegnij, proszę cię!
![](https://img.wattpad.com/cover/98200822-288-k67301.jpg)
CZYTASZ
Opowiadania Undertale
FanfictionZbiorowisko moich opowiadań. "Czyste" Undertale, czasem shipy i AU. Duża dawka Skelebrosów Psychicznych Wraków™. NIE przyjmuję zamówień, ale jeśli macie jakiś interesujący headcanon, pomysł, teorię czy obserwację, dzielcie się śmiało! Inspiracje mil...