Possession AU, 5/5

152 14 8
                                    

Sans nie był do końca pewny, co się właściwie stało. W jednej chwili wisiał w powietrzu, czekając na koniec, a w następnej oplatające go pnącza zniknęły, a on sam upadł ciężko na ziemię, zaciskając zęby, gdy strzaskane żebra po raz kolejny eksplodowały bólem.

Z trudem uniósł głowę i ogarnął wzrokiem sytuację.

O Boże.

To niemożliwe.

Przecież Flowey mówił...

- Papyrus! – krzyknął i podczołgał się bliżej. – Papyrus, cholera, zrobiłeś to...

Walcząc ze łzami, dotknął ramienia brata, który leżał nieruchomo na śniegu, jeszcze bardziej połamany i poparzony niż wcześniej, gdy jeszcze był opętany. Sans poczuł okropną gulę w gardle, gdy zobaczył przepaloną na wylot prawą dłoń Papyrusa.

O Boże, ja to zrobiłem, to moja wina...

- Papyrus, trzymaj się, okej? Zostań ze mną – szeptał gorączkowo, otaczając brata ramionami i ostrożnie układając jego głowę na swoich kolanach. – Błagam cię, zostań ze mną...

Jak to się stało? Jakim cudem się rozłączyli?

Gdzie jest chwast?

Ogarnęła go panika, rozejrzał się i poczuł, jak jego ulga ustępuje miejsca furii, gdy zobaczył Floweya – najwyraźniej również nieprzytomnego, leżącego płasko na ziemi z twarzą wciśniętą w śnieg. Po kilku sekundach poruszył się i powoli wyprostował się na łodydze, postękując z wysiłku.

Sans delikatnie położył Papyrusa z powrotem na śniegu i zerwał się na równe nogi. W kilku krokach był już przy Floweyu, nie zważając na ból. Wypełniająca go adrenalina skutecznie odwracała jego uwagę od faktu, że cała jego kurtka była już pokryta prochem. Jego prochem.

- Nie wierzę – mruknął Flowey. – Ta ciamajda naprawdę mnie wypchnęła... - Uniósł wzrok, w jego oczach pojawił się nawet cień strachu, gdy ujrzał Sansa. – O... Sansy! Co tam słychać? – Uśmiechnął się szeroko.

Sans tylko uniósł ręce, dysząc ciężko z wściekłości i wyczerpania.

W powietrzu pojawił się tuzin blasterów, wszystkie wycelowane prosto we Floweya.

Wystrzeliły – wszystkie naraz. Kwiat zniknął w oślepiającym strumieniu białego światła.

Blastery wystrzeliły jeszcze raz.

I jeszcze raz.

I jeszcze.

W krótkich chwilach przerwy Sans z satysfakcją obserwował, jak łodyżka Floweya staje się coraz bardziej czarna, zwęglona, jak jego bezczelna twarz pokrywa się plamami sadzy. Już nie był taki silny. Już nie miał żywej tarczy. Nieważne, jak wytrzymały był, Sans miał pewnie jeszcze kilka minut, zanim całkowicie się rozpadnie. Powinien zdążyć.

- To za wszystko, co zrobiłeś mojemu bratu, ty draniu! – krzyknął, po raz kolejny strzelając z blasterów.

Ale nagle... w jego umyśle pojawiła się wątpliwość.

Od dawna nie było tutaj człowieka... nie było resetu... Jeżeli Papyrusowi coś się stanie...

Opuścił ręce, blastery rozpłynęły się w powietrzu. Flowey był całkiem poczerniały, ale nadal żył, i nawet wielokrotne wystawienie się na działanie czystej magii nie zmyło mu z twarzy tego durnego uśmiechu. Spojrzał na Sansa, po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Apr 24, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Opowiadania UndertaleWhere stories live. Discover now