Rozdział 6

129 9 3
                                    

Dzień po końcu roku zaczął się nad wyraz zwyczajnie.

Wstałam po dziesiątej, ale poleżałam trochę zagrzebana w pościeli, bo wiatrak, który zabrałam z salonu zeszłego wieczoru sprawił, że było przyjemnie chłodno. Następnie ubrana tylko do połowy, bo spodnie od piżamy są zbyt wygodne, zeszłam na śniadanie. Zjadłam miskę płatków kukurydzianych, jak w każdą sobotę.

Potem przesiedziałam z siostrą przed telewizorem dobrą godzinę gapiąc się kolejno na wiadomości, prognozę pogody i kawałek jakiejś hiszpańskiej telenoweli.

Była tak nudna, jak flaki z olejem, więc wróciłam do pokoju. Dalej czułam się nie dość obudzona... Wchodząc do pomieszczenia potknęłam się o próg i... od upadku uratowała mnie stojąca naprzeciwko sztaluga.

Biel płótna uderzyła mnie po oczach gdy oparłam się o nie rękami. Od razu odwróciłam spojrzenie.

Dłuższą chwilę sterczałam w takiej dziwnej pozycji. Dopiero za jakiś czas totalnie mnie olśniło. I nie chodzi tym razem o blask podobrazia.

Momentalnie wyprostowałam się i rzuciłam do pobliskiej skrzyni. Wieko uderzyło o ścianę, która od kilku takich akcji była już doszczętnie obita. Ja tymczasem z zapałem zaczęłam grzebać w środku. Odnalazłam nowy zestaw farb olejnych zakupiony w zeszłym tygodniu, ale odrzuciłam je na bok. Moim celem były akwarele.

Po paru minutach wyciągnęłam je na wierzch razem z kilkoma miękkimi pędzelkami. W drugim kufrze trzymałam mój ulubiony szkicownik do akwareli, formatu A4.

Wszystko to, plus ołówek automatyczny, zapakowałam do czarnej torby oblepionej naszywkami. Kiedyś należała do mojej siostry, więc żeby uczynić ją bardziej moją dodałam loga ulubionych zespołów i kilka przypadkowych owoców. Zdaje się, że gdzieś tam był też jeden jednorożec wymiotujący tęczą. Oryginalnie, wiem.

Kompletnie ubrana z pełnym ekwipunkiem zbiegłam po schodach. Z głowy mi wypadło, że rodzice nie mogą się domyślić, że powód dla którego teraz maluję jest nadzwyczajny. Pewnie bardzo rzucałam się w oczy, ale na całe szczęście uznali to za normalne.

Mama życzyła mi udanego pleneru, z czym mnie zaskoczyła. Nie tyle, że uważała malowanie za hańbiące, czy nienawidziła gdy to robiłam. Nic z tych rzeczy. Po prostu nigdy nie interesowała się tym całym nazewnictwem artystycznym, więc usłyszeć słowo "plener" z jej ust... było imponujące.

Prosto od furtki udałam się na autobus. Moje miasto jest małe, ale mimo wszystko park, w którym miałam zamiar się zaszyć znajdował się jakiś kawałek od mojego domu. Czułam, że zbliża się niezły upał, więc nie chciałam spocić się jak świnia i odstraszać smrodem, gdy już usiądę na jakiejś ławce.

Ponieważ z tamtego przystanku odjeżdżał tylko jeden numer, nie było mowy, żebym miała się pomylić. Gdy już ustaliłam, że do jego przyjazdu zostało jeszcze dziesięć minut, usiadłam na ławce. Nikt poza mną nie czekał. Odetchnęłam więc i zapatrzyłam się w przestrzeń przed sobą.

Kilka samochodów w różnych stonowanych kolorach migało mi przed oczami. Na żaden z nich nie zwróciłam szczególnej uwagi. Ptaki siedzące na drzewach przy drodze śpiewały do siebie nawzajem.

Jedna z sikorek podleciała nawet bliżej. Przysiadła na daszku przystanku i patrzyła chwilę na te same pojazdy mknące po asfalcie. Potem zaświergoliła, jakby wołała jakąś przyjaciółkę... a może swojego chłopaka? Zanim się obejrzałam już odleciała do nowego punktu obserwacyjnego.

Letnie SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz