Rozdział 10

104 8 3
                                    


Autobus pod szkołę odjeżdżał o równej dziesiątej. Jeździł dokładnie co pół godziny, a dystans do placówki pokonywał w niecałe siedem minut. Liczyłam to wiele razy. Miałam całkiem sporo czasu więc zdecydowałam, że przejdę się pieszo.

Zwlekłam się z łóżka wcześniej niż przypuszczałam. Wymaszerowałam z domu za pięć dziesiąta z torbą pełną przyborów przewieszoną przez ramię. Tego dnia było zdecydowanie chłodniej niż poprzednio, więc na czerwoną koszulę w białą kratkę zarzuciłam jeszcze jednokolorową, ciemną bluzę.

Na dodatek, ponieważ spodziewałam się mocnego wiatru, zrobiłam sobie warkocz. Moje włosy miały to do siebie, że za każdym razem gdy próbowałam je jakoś ładnie ułożyć, kilka kosmyków zawsze bawiło się w rebeliantów. Tak zwane siano nieustannie wprawiało moje uczesanie w nieład.

Tego dnia nie przeszkadzało mi to zbytnio. W zestawieniu z brunatnym makijażem i kraciastą koszulą mój styl sprawiał wrażenie wiejskiego. Jakby nie patrzeć podobał mi się.

Najlepszym uzupełnieniem takiego wyglądu były dżinsy z wielkimi dziurami na kolanach i biodrach oraz pseudo-skórzane botki.

Muszę przyznać, że wyjątkowo dużo czasu spędziłam przed lustrem zanim znalazłam się w drodze do szkoły. Opuściłam dom dopiero po tym gdy stwierdziłam że wszystko jest...

Idealnie.

W końcu wychodzenie na miasto ze znajomymi nie było byle czym. Przynajmniej nie w moim wykonaniu. Mogłam podpiąć to nawet pod święto i pewnie zapisałabym tę datę w kalendarzu... gdybym tylko wpadła na ten pomysł wcześniej.

Podczas wędrówki na miejsce spotkania nie przydarzyło mi się nic wartego uwagi. Sklep spożywczy, który w roku szkolnym wyposażał mnie w słodkie bułki, był już od dawna otwarty. Woń pieczywa niebezpiecznie zachęcała mnie do wejścia. Na całe szczęście się powstrzymałam.

Gdybym tego nie zrobiła musiałabym kupić nie tylko kilka wypieków ale też czekoladę... Nie, żebym miała coś przeciwko. Umowa jest umową, choć ta była niezwykle zabawna. Mogłabym dać tę słodkość Róży, ale... Tu rolę grał honor. Nie ma spóźniania!

Maszerowałam dziarsko dalej, aż wschodnie wejście znalazło się na horyzoncie. Było dokładnie po stronie z której przyszłam, więc już z daleka mogłam dostrzec, że... jeszcze jej nie ma.

Spokojnie więc przy-spacerowałam pod same drzwi, po czym sięgnęłam po komórkę. Żadnych wiadomości. Na dodatek zegarek podpowiedział mi, że jest już dziewiętnaście po dziesiątej.

Jeszcze minuta i będzie spóźniona. Spóźniona według mojego telefonu. Być może jej wskazywał teraz inną godzinę. Albo coś ją zatrzymało.

Rozejrzałam się jeszcze, a gdy nie zobaczyłam nikogo, postanowiłam oprzeć się o ścianę. Westchnęłam głośno, a mój oddech po marszu uspokajał się powoli. Nie miałam nawet pojęcia z której strony przyjdzie. Gdzie jej wypatrywać? Założyłam więc ręce, wlepiłam spojrzenie przed siebie i czekałam.

Po kilku minutach żałowałam, że nie wyjęłam słuchawek i nie włączyłam muzyki. Niestety bądź stety na to było już zbyt późno. Nieco znużona usłyszałam nagle stukanie obcasów po chodniku i uniosłam spojrzenie

Spostrzegłam wysoką postać zmierzającą w moim kierunku. Miała na sobie pudrowo różowy sweter, który jakimś cudem odbijał miejscami światło. Domyśliłam się, że musi być wyposażony we wszyte w materiał cekiny, takie same jak te na czarnej opasce w jej włosach. Dodatkowo ubrana była w smukłe, krucze spodnie i sandało-podobne, ciemne buty na naprawdę grubym obcasie.

Letnie SzczęścieWhere stories live. Discover now