Rozdział 12

81 6 5
                                    

Trzymałyśmy się rączki mojej bombardowanej przez wodę parasolki jak koła ratunkowego po wypadnięciu za burtę. Wszędzie spływały już deszczowe strumienie, a my miałyśmy powódź w butach. Na dodatek co chwila błyskało się gdzieś na niebie, po czym następował ogłuszający grzmot.

Każdy przyprawiał mnie o dreszcze i marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się w suchym domu. Od pasa w dół cała byłam przemoknięta.

Gdyby nie towarzystwo Róży byłabym jeszcze bardziej spanikowana. Z pewnością nie polepszyłoby to mojego nastroju i do późnego wieczora chodziłabym z nosem na kwintę susząc ubrania. To było nawet bardziej niż oczywiste.

Jednak sytuacja była inna we dwójkę. Przylgnęłyśmy do siebie ramionami patrząc każda w inną stronę. Obserwowałyśmy spadające pociski jakby niosły śmierć.

Czułam się nimi zahipnotyzowana, nie mogłam drgnąć. Padało dopiero kilka minut, a wszystko już pływało. Jak pomieścić w głowie taką gwałtowną i wielką burzę?

W pewnym momencie jedna z nas oprzytomniała. W końcu nie mogłyśmy tak sterczeć jak strachy na wróble, bo woda z pewnością by się nas nie zlękła. To my musiałyśmy zacząć uciekać. I to natychmiast.

— Słuchaj trzeba się zbierać! — zawołała Róża usiłując przekrzyczeć deszcz. Stała na tyle blisko mnie, że czułam na twarzy jej oddech gdy odwróciłyśmy się do siebie. Skinęłam więc głową, doskonale słysząc. Aczkolwiek hałasy robiły jej wierne tło. — Mieszkasz bliżej, więc biegniemy do ciebie! Liczę, że tam gdzieś staje mój bus, bo będę musiała bez twojego zbawienia sprintować na przystanek! — dodała wskazując palcem nad siebie, gdzie wiernie osłaniała nas moja parasolka.

Znów, tym razem wolniej zgodziłam się z nią jednym gestem. Marzyłam o powrocie pod dach, więc chyba dlatego nie zrozumiałam w pełni przekazu jaki miała jej wypowiedź.

Wzięłyśmy nogi za pas i pobiegłyśmy na przystanek, w kierunku którego z resztą zmierzałam uprzednio. Tam pod plastikowym daszkiem nie byłyśmy jednak zupełnie bezpieczne. Deszcz zacinał tak nieszczęśliwie, że leciał wprost na nas. Nasz dzielny żołnierz znoszący ciosy z nieba zmienił się teraz w tarczę.

Pogoda zmusiła nas do przyklejenia się plecami do szyby, bo inaczej mokłybyśmy dalej.

— Nie miało kiedy się zacząć... — skomentowałam głośniej niż mówiłam zazwyczaj, bo inaczej nie byłabym zupełnie słyszalna. A przynajmniej wydawało mi się, że jednak huk mnie nie zagłusza...

Było zupełnie inaczej niż myślałam. Róża spojrzała na mnie, uniosła jedną brew po czym zapytała...

— Co? — Widziałam że krzyczy, a jednak ledwo dotarło do mnie znaczenie tej krótkiej kwestii.

Zapowiadała się bardzo ciężka rozmowa, jeśli w ogóle... Byłam zbyt mało hałaśliwą osobą, żeby nawet próbować więc machnęłam ręką i pokręciłam głową. Nieważne, tak właściwie mało istotne.

Więc w milczeniu, ale w żadnym wypadku nie w ciszy, doczekałyśmy przyjazdu autobusu, który miał misję zabrania nas pod mój dom. Nie mogłam się doczekać!

Deszcz wcale nie zelżał gdy pojazd wreszcie znalazł się na horyzoncie. Niespiesznie podjechał pod krawężnik i równie leniwie otworzył drzwi. Nikt nie wysiadł. My natomiast niczym błyskawica, których otaczało nas niemało, wtargnęłyśmy do środka.

Tam ociekając wodą niespodziewanie zaczęłyśmy się śmiać. Róża zawiwatowała nawet.

— Nie wierzę, w życiu się tak nie cieszyłam wsiadając do autobusu! — zawołała. Skinęłam jej głową. Miała rację. Znowu robiłyśmy nienormalne rzeczy!

Letnie SzczęścieWhere stories live. Discover now