Rozdział 21

62 5 3
                                    

Wpadł na nas jak huragan i stratował prawie jak stado afrykańskich słoni!

Lub być może indyjskich... w końcu nie zdeptał nas na śmierć, tylko mocno potrącił. A przynajmniej tak się wtedy czułam, dokładnie tak.

Jakby przewodnik na safari pozwolił mi wbrew wytycznym podejść za blisko jakiegoś wielkiego, biegającego zwierzęcia. Choć wątpię, żebym kiedykolwiek się do takiego zbliżyła z własnej woli.

W każdym razie, jego hałaśliwy i nagły atak wcale nie ruszył psów. Zauważyły jedynie, że byłyśmy zmuszone się zatrzymać, a nawet cofnąć aby nie upaść, i zrobiły dokładnie to samo.

Wesoło machając przy tym ogonami.

Przerażenie z mojej strony było odruchem oczywistym. Przeplatało się z lekkim zdziwieniem, nie zrozumieniem sytuacji. Serce podeszło mi do gardła. Czy to stało się częścią rytuału powitalnego? Może wprawianie mnie w taki stan było za każdym razem głównym celem Huberta?

Albo nieszczęśliwie trafiałam na jego niszczycielski, dobry humor? Może innym razem był delikatnym barankiem, głaszczącym ludzi po głowach na dzień dobry?

Bardzo dobry żart Laura. Ta teoria nie równa się i nigdy nie będzie się równać z prawdą. Nie w jego autorskim wykonaniu.

Dumałam nad tym zaledwie kilka krótkich chwil, w przerwie przed ponownym uderzeniem monsunu. Tym razem zasypał nas potok słów, upodabniający się do ulewy.

— Rany, dziewczyny! Nie podejrzewałem, że was spotkam normalnie! — rozpadało się na jednym tchu.

Żeby zrozumieć dokładny sens wypowiedzi, potrzebna była sprytnie obmyślona pauza między zdaniami... Niestety on zastosował ją tylko raz. Później zmusił nas, a przynajmniej mnie, do wyłapywania wszystkiego na bieżąco, co skończyło się na dobrą tróję z plusem.

Róża była zdecydowanie lepiej wprawiona. Wraz z tytułem uznanej przyjaciółki Huberta mogła jeszcze otrzymać miano idealnego interpretatora nawałnicy treści.

— Wyszliśmy na spacer, szczerze to pałętaliśmy się po okolicy bez celu z jakieś pół godziny, a może z jedną godzinę, to w sumie zależy, straciłem poczucie czasu, gdy szczekaliśmy razem na te kozy, tam na końcu, za rogiem, wiesz obok działki Sary. — Zamachał rękami na potwierdzenie swoich słów, dalej mówiąc, oczywiście. Zapewne miał na celu wskazać jakąś posiadłość, ale nie byłam w stanie tego wychwycić. — One zawsze tak komicznie reagują na mojego pulpecika!

— Jestem pewna... — Dziewczynie udało się wtrącić tylko jeden raz. — ...że to reakcja na ciebie. — Parsknęła.

Przeszło mi przez myśl żeby wyciąć jej z papieru medal, za wyłapanie wszystkiego do tej pory

Na tym straciłam kilka, pewnie zbliżonych tematycznie i nie wiadomo czy dość istotnych faktów z monologu. Gdy myślami wróciłam do żywych mówił coś o... małpach, a potem diametralnie zmienił punkt zaczepienia.

— Chciałem kupić gumowego kurczaka w jakimś chińskim centrum, ale skapnąłem się, że nie wziąłem karnetu, więc musiałem zostać i miałem nadzieję, że znajdziemy jakieś szyszki, ale nigdzie żadnej czujecie? — wyrzucił z siebie. Wbrew pytaniu, jakie zdawał się zadać, wcale nie oczekiwał odpowiedzi.

Zwyczajnie zaśmiał się sam z siebie, aby po chwili zacząć nam opowiadać o istocie fatamorgany. Celem było porównanie naszych sylwetek na horyzoncie do jednej z nich.

Finalną część historii wypowiedział podniesionym głosem. Na brzmienie tych doniosłych słów Perełka wycofała się za długie nogi Filadelfii.

Letnie SzczęścieOù les histoires vivent. Découvrez maintenant