Rozdział 26

26 5 2
                                    

Rozedrgany, czarny most majaczył mi przed oczami, gdy drżącymi stopami próbowałam pokonać kolejną, spróchniałą deskę. Liny bujały się na świszczącym wietrze, nie rozwiewającym gęstej, zimnej mgły pode mną. Żadna siła nie była w stanie sobie z nią poradzić. Kłębiła się jak wielki, krwiożerczy potwór czyhający na moje życie.

Zupełnie jakby przywarła do drogi na magnes. Jednocześnie całą swoją tajemniczą masą skrywając przepaść, nad jaką się właśnie wdarłam.

Wiedziałam, że muszę iść dalej, przed siebie, mimo że serce podchodziło mi do gardła. Mimo że czułam drzazgi wbijające się w moje bose stopy i przeszywający ból wbijającej mi się w palce poręczy. Trzymałam się kurczowo, marząc już o drugim końcu.

Drewno robiło się coraz bardziej śliskie, a kroki mniej stabilne i pewne. Przeczuwałam gdzieś nad sobą, że za moment noga mi się osunie i runę bezwładnie w dół. Nie wiedząc nawet jak długo będę spadać.

Z każdą taką myślą przechodziły mnie coraz mocniejsze ciarki.

Nagle most zakołysał się mocniej. Sparaliżowana strachem zatrzymałam się gwałtownie. Zaczęło mi się zdawać, że... ktoś za mą podąża. Coś słyszałam za plecami.

Może to nie były kroki... To chyba brzmiało jak... Och nie.

Seria niecenzuralnych słów wyrzuconych pod moim imieniem uderzyła mnie z impetem w plecy. Rozmyte ich znaczenie i rozedrgany głos nagle ustabilizowały się zupełnie, dając mi do zrozumienia, kto znalazł się tuż obok.

Moją klatkę piersiową przeszył niespodziewany ból, zaciskający się coraz bardziej i bardziej. Nie chciałam się odwracać. Potęgujące się nawoływania, do których zaraz potem dołączyły śmiechy innych ludzi odbijały mi się echem w głowie. Przyprawiały mnie o mdłości, a kolana zaczęły mi dygotać.

Czułam niestabilność mostu pod sobą. Wrogość ludzi, którzy pojawili się na nim nagle, przygniatała mnie. Jednocześnie sprawiając, że linie wygięły przejście niebezpiecznie. Palcami czułam już lód białej mgły.

Uszy wyłapywały obelgi, a za kilka chwil również przerażające do cna wycie pękających sznurów. Zupełnie, jakby wołały o pomoc... Której nie potrafiłam im dać.

Impuls popchnął mnie przed siebie. Wola walki o własny los nakazała biec. Stawiałam więc szybkie kroki po rozbujałej powierzchni. Krzywiłam się z bólu z każdym zetknięciem skóry z drewnem, ale parłam naprzód.

Gdy nagle moja stopa wygięła się nienaturalnie, wykonując ślizg na miarę snowboardzisty. Syknęłam równo ze zdarzeniem, wiedząc już co teraz spotka moją twarz. Wilgotna nawierzchnia desek.

Jednak zanim zdążyłam się do niej zbliżyć, wszystko jakby przeszło w stan zupełnej nieważkości. Jedynie pozornie i zaledwie na krótki moment. Na tyle trwający jednak, aby przyszedł mi do głowy jego powód.

Liny zerwały się.

Nagle zupełnie bezbronna i do reszty zlękniona runęłam w dół. Pisk utknął mi w zamarzającym powoli gardle. Łzy z oczu wzleciały ku górze, przemieniając się prędko w wielokształtne sople... Czułam już rozchodzące się po moim ciele spotkanie z dnem wąwozu, które jeszcze nie nastąpiło.

I wtedy obudziłam się. Złapałam mocny haust powietrza, który zabolał mnie w piersi realnie. Wszelkie inne odczucia rozeszły się po kościach, zostawiając mi w głowie jedynie niewyraźne wspomnienia.

Mrok pokoju kontrastujący z przeraźliwą bielą mgły uderzył mnie po oczach, dając przedziwne ukojenie. Otulił przyjemnym, letnim powietrzem moje zapłakane policzki.

Letnie SzczęścieKde žijí příběhy. Začni objevovat