Rozdział 11

78 7 3
                                    

Siedziałam skulona pod jednym oknem wychodzącym na ten teren na nagiej ścianie gmachu szkolnego. Torba leżała bezwładnie oparta o mój bok, brudząc się w suchej ziemi.

Chowałam twarz w ramionach wspartych na kolanach. Łzy spływały po nich ciurkiem niczym wodospad. Wyjątkowo smutny i żałosny wodospad.

Minęło kilka minut od kiedy Róża zostawiła mnie bez słowa, a w mojej głowie zaroiło się od myśli. Były tak negatywne, że w ułamku sekundy doprowadziły mnie do pogrzebowego nastroju.

Łkałam bez opamiętania, powtarzając sobie w duchu, że totalnie zawaliłam wielką szansę na dobrą znajomość. Nie nadaję się do życia towarzyskiego. Nie ma ludzi, którzy byliby stworzeni do mojego towarzystwa.

Pochmurna aura jaka mnie otaczała, mocno trzymając przy sobie, utrzymywała się dobry kwadrans. Mój brunatny makijaż do połowy spłynął na skórę okrywającą kolana, przez dziury w spodniach. Jego część pozostała na powiekach w mocnym nieładzie.

Nie dbałam jednak o wygląd w momencie gdy łzy przestały płynąć, a ja uniosłam głowę. Patrzyłam na miejsce, do którego mnie przyprowadziła. Słońce przedzierające się przez chmury ogrzewało glebę oraz moją twarz. Po lewo miałam wspaniały sad. Woń jabłek dobiegała moich nozdrzy, a była tak słodka, że burza nad moją głową nieco się rozwiała.

— Weź się w garść Laura... — wymamrotałam do siebie. Głos mi jeszcze drżał przypominając o minionym napadzie rozpaczy i spazmów.

Podniosłam się z ziemi i otrzepałam dłonie, potem ubranie i na końcu nieszczęsną torbę. Gdy nie udało mi się pozbyć brudu z jej powierzchni postanowiłam spasować i poddać ją praniu w domu.

Następną czynnością jakiej się podjęłam było wyjęcie szkicownika.

— Przyszłaś tutaj zdobyć szkice do obrazu na konkurs... — powiedziałam do siebie cicho. — To było twoim priorytetem, a nie jakaś nowa znajoma... — Zacisnęłam powieki, nie chcąc się znowu rozpłakać. Jakoś nie wierzyłam we własne słowa. — ...nawet jeśli była naprawdę fajna — dodałam.

Rozmowa ze sobą była niezbyt pomocna. Wiedziałam, że chcę jednak namalować te jabłonki i bez niej. A mówienie o Róży na głos tylko mnie zasmuciło.

Nie chciałam już o niej myśleć. Rozłożyłam na ziemi, bardzo blisko siatki, swoje akwarele, słoiczek z wodą i usiadłam po turecku. Szkicownik położyłam na nogach. Moja torba oczywiście, mimo że tak zawzięcie ją otrzepywałam, wylądowała obok mnie. Skoro i tak była już brudna...

Przerzuciłam kilka kartek, zamoczyłam pędzel, wybrałam odpowiedni kolor i zrobiłam pierwszą linię na papierze. Ta, zaraz po delikatnym pociągnięciu, rozlała się lekko tworząc przyjemny dla oka widok. Kilka następnych sióstr przytuliło się do niej i skomponowało drzewo.

Liście i czerwoniutkie kuleczki wśród gałęzi pojawiały się kolejno. Nad każdym elementem długo się zastanawiałam, żeby nie musieć uciekać myślami do przykrych zdarzeń.

Wiatr lekko mnie owiewał, a ja mogłam mu się zaśmiać w twarz, bo nie potrafił rozplątać moich włosów by się nimi bawić. Nie było też nikogo, kogo mógłby rozbawić mój wygląd lwa...

Nie!

Pokręciłam szybko głową. Nie chciałam o tym myśleć. Nie kiedy jestem obok sadu i tworzę.

W szkicowniku po półtorej godziny pojawiło się całe mnóstwo drzew. Rozpacz wyszła mi na dobre tym jednym razem i zamieniła się w masową produkcję szkiców. Byłam nawet zadowolona z tego co powstało.

Letnie SzczęścieWhere stories live. Discover now