Monachium, 6 V 2021

131 15 5
                                    

Siedzieliśmy w poczekalni do lekarza. Opierałaś głowę o moje ramię, zamknęłaś srebrzyste oczy. Chyba spałaś. Ucięłaś sobie drzemkę. Nie dziwiłem ci się – wstaliśmy wcześnie rano, byle zdążyć na czas do kliniki. Byłaś na mnie nieco zła, bo przyjechaliśmy pół godziny szybciej i musieliśmy czekać. Jeszcze w twoje urodziny. Przepraszałem cię, zdając sobie sprawę, że wizyta u lekarza w tak wyjątkowy dzień nie okazała się najlepszym prezentem.

Jednak dbania o zdrowie nie wolno wiecznie odkładać.

W weekend moja rodzina wyprawiła dla ciebie imprezę urodzinową, która była niespodzianką. Przez kilka dni mieszkałem u ciebie – właściwie co tydzień dryfowaliśmy między twoim a moim lokum – więc rodzice z siostrą mieli dużo czasu na przygotowanie skromnego balu w małym gronie. Nikt im nie przeszkadzał, rozpoczęli szykowanie już kilka dni wcześniej, aby wszystko wyglądało schludnie.

Byłem wtajemniczony w plan urządzenia niespodzianki. W niedzielę rano dostałem wiadomość od Lucii, że mogliśmy przyjechać w południe. Tak też zrobiliśmy. Przez całą drogę wpatrywałaś się we mnie ze zmarszczonymi brwiami, dopytując się, gdzie cię zabierałem. Nie odzywałem się, tylko uśmiechałem pod nosem. Wiedziałem, że to trochę cię zdenerwuje, a ja kochałem widzieć cię rozgniewaną – jednak tylko wtedy, kiedy nie była to jakaś istotna sprawa.

— Naprawdę? — zapytałaś, gdy zaparkowaliśmy pod moim rodzinnym domem. — Nie mogłeś mi powiedzieć, że jedziemy na obiad do twoich rodziców?

— Czasami takie wiadomości warto trzymać w tajemnicy — odrzekłem. Złapałem cię za rękę i pociągnąłem ku wejściu do budynku.

Ledwo przekroczyliśmy próg, rozległ się huk, po którym krzyknęłaś wystraszona. W powietrzu fruwało confetti. Na twej twarzy malował się szok zmieszany z lekkim przerażeniem. Na schodach stali moi rodzice. Zaczęli śpiewać sto lat. Lucia wyszła z kuchni z tortem, na którym paliło się dokładnie dwadzieścia osiem świeczek. Zdmuchnęłaś je, kiedy pieśń się skończyła, a ty nareszcie zrozumiałaś, że to wszystko zostało zorganizowane dla ciebie. Przeszliśmy do salonu ustrojonego balonami i innymi dekoracjami. Złożyliśmy ci życzenia, dostałaś jeden duży prezent od mojej rodziny, a ode mnie złote kolczyki.

Lubiłaś złotą biżuterię, choć ja twierdziłem, że srebrna bardziej podkreślałaby twoje oczy. Po kolejnych miesiącach spędzonych z tobą zrozumiałem, że srebrzyste tęczówki nie potrzebują niczego, co uczyniłoby je wyraźniejszymi. Same w sobie były wystarczająco piękne i nic nie sprawiłoby ich cudowniejszymi.

Zasiedliśmy do stołu. Zjedliśmy tort – kokosowy, twój ulubiony smak. Jak zwykle naszym rozmowom towarzyszył śmiech i przyjazna atmosfera.

Promieniałaś. Tak bardzo cieszyłem się, że z dnia na dzień stawałaś się coraz radośniejsza. Nie sądziłem, że ta skala wciąż może się zwiększać. Rozpoznawałem, kiedy ona ciągle rosła. Rozpoznawałem różne rodzaje szczęścia, które przeżywałaś. Za każdym razem to pozytywne uczucie wyglądało inaczej. Tak samo jak inne wyrażane przez ciebie emocje – gniew, smutek, zaskoczenie, niepokój, zadowolenie, zmęczenie, zawstydzenie.

Tylko twoja miłość do mnie była ciągle taka sama. Największa. Zapewniałaś mnie o tym nie tylko słownie. Widziałem to po tobie. W sposobie, jakim na mnie patrzyłaś, jak gładziłaś mnie po policzku, ściskałaś dłoń, przeczesywałaś moje włosy. W gestach, które czyniłaś. Myślisz, że tego nie wychwytywałem? Głupie kupienie mego ulubionego batonika odbierałem jako wyznanie mi miłości. Zabieranie kurtki na wszelki wypadek, gdy myślałem, że na zewnątrz wcale nie jest zimno, przypominanie mi o ważnych rzeczach, życzenie powodzenia na zawodach, mówienie, żebym bezpiecznie do ciebie wrócił. Każda twoja wiadomość, kiedy dzieliła nas odległość, sprawiała, że czułem się przez ciebie kochany. Samo twoje spojrzenie utwierdzało mnie w przekonaniu, że kochasz mnie ponad całe swoje życie.

photograph | k.geigerWhere stories live. Discover now