14.

1.8K 106 71
                                    

Dzień dobry!

- Gdzie Harry? - Wkraczam do kuchni w najbardziej zaspanej prezencji nie zdając sobie kompletnie sprawy, że wczoraj była Wigilia, więc dziś...

- Gra jakiś charytatywny świąteczny mecz. Mówił, że wróci po południu, żeby świętować z nami Boże Narodzenie.

Mój wzrok wędruje na niego. Siedzi przy stole w czapce Świętego Mikołaja i pije niespiesznie kawę zaczytując się w jakimś magazynie o projektowaniu.

- Jesteś taki mugolski w tej chwili... - Mruczę i całuję go w nos tylko po to by wsłuchać się w przyjemny męski śmiech. - Wesołych Świąt.

- Wesołych Świąt, skarbie. - Odpowiada i wpatruje się we mnie z uwagą. - Lepiej się czujesz?

Kiwam sztywno głową, bo troska w jego pytaniu jest niemal płynna. Oblewa mnie całą, rozgrzewa skostniałe ciało.

- Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść śniadanie, otworzyć prezenty i wybrać się do miasteczka, co? Chciałbym popatrzeć na alpejską architekturę...

Zgadzam się, bo wiem jak bardzo zafiksowany jest na punkcie swojej pracy. I pasji z resztą też. Bo on żyje architekturą.

Potem podsuwa mi pod nos talerz z jedzeniem, a ja marszczę czoło, bo nadal apetyt nie jest moim sprzymierzeńcem. Ale jem, bo wiem jak bardzo mu na tym zależy.

*

Wjeżdżamy na wysoki górski szczyt kolejką linową, on nieustannie zabawia mnie rozmową, chociaż wcale nie słucham. Nie podzielam jego entuzjazmu jeżeli chodzi o osiemnastowieczny styl budownictwa. Nie czuję tego.

Myślę o pewnym małym kartoniku, który znalazłam w stosie świątecznych podarunków. Mieści się w dłoni, owinięty w piękny srebrny papier. Wiem, że to od Dracona, dlatego szybko wcisnęłam go do torby ukrywając przed światem. A powinnam wrzucić do kominka. Zastanawiam się gorączkowo, czy chcę otwierać ten nieszczęsny prezent. Wiem, że znowu przegram i ulegnę swojej niezdrowej ciekawości. To mnie kiedyś zniszczy.

Przymykam powieki na sekundę i z jakiegoś powodu wspominam śmiech Malfoya. Znam tyle odcieni jego śmiechu, że to niemal nienaturalne. Jest ten radosny, złośliwy, uprzejmy, prześmiewczy, czuły... Bo tak, on potrafi być czuły. Bardzo rzadko, ale czasem mu się to zdarza.

Moje serce znowu razi bolesny prąd, więc otrząsam się ze wspomnień i orientuję się, że on podaje mi dłoń. Jesteśmy na szczycie, koniec podróży. Przyjmuję ją, podążam za nim na skąpany w wysokogórskim słońcu taras widokowy. Krajobraz jest zabójczy, zachwycający, oszałamiający swoją dzikością. Wpatruję się w majestatyczny masyw, opieram o drewnianą barierkę, która chroni przed upadkiem w strome urwisko. A gdyby tak... Nie, nie popieprzyło mnie do reszty.

Wsłuchuję się w szum porywistego wiatru, który mrozi swoim chłodem. Szmer rozmów w obcym języku rozlega się wokół nas w towarzystwie tandetnej świątecznej muzyki. Wszędzie błyszczą ozdoby, światełka mrugają figlarnie na wielkich jodłach zasadzonych starannie wokół zadbanego schroniska - głównej atrakcji turystycznej miasteczka. Czuję się spokojna dzięki temu wszystkiemu, ten krajobraz, atmosfera, wesołość otaczających nas ludzi... To wszystko sprawia, że doznaję niecodziennego uczucia relaksu. Odprężam się. Zapominam na moment o toksyczności, z którą jestem w związku już od tak dawna, że moja dusza niechybnie została przeżarta do cna. Jestem nosicielem czegoś, co powinno być zabronione. Uczucia, które wyniszcza, przynosi ulotne chwile szczęścia, by zaraz całe to szczęście zabrać i bez skrupułów podeptać.

Uśmiecham się do słońca, do wiatru, do dźwięku kolęd wibrujących nad głowami. Uśmiecham się do niego. I zamieram, duszę się, tracę czucie w kończynach. Bo on robi właśnie coś, na co nie jestem gotowa.

Łapie mnie powoli za rękę, ściąga z niej rękawiczkę, delikatnie całuje opuszki. Patrzy na mnie z uczuciem, z miłością, oddaniem, przyrzeczeniem niezmienności. A potem klęka przede mną na zimnym śniegu i wyciąga z kieszeni małe pudełko.

Krew zamarza w moich żyłach, tracę cały kolor z twarzy, jestem bliska omdlenia. Rozum krzyczy, namawia do ucieczki, zmysły wariują, gubię się we własnych chaotycznych myślach. Otępienie przyćmiewa zdrowy rozsądek, panika zalewa umysł.

Stoję jak wyciosana z kamienia, niezdolna do żadnego ruchu, usta zastygają w łagodnym uśmiechu zdziwienia. Słucham jego słów nie rozumiejąc z tego nic. Albo rozumiejąc aż za dużo.

- Hermiono... Kocham cię tak bardzo, jesteś moim wszystkim, powietrzem, sensem istnienia. Nie potrafię funkcjonować bez twojego śmiechu, złości, radości i smutku. Jesteś moim dopełnieniem. Wiem, że nie jestem ideałem, ale obiecuję dawać z siebie wszystko co najlepsze. Obiecuję ci siebie, swoje serce, wszystko co mam. Zgodzisz się zostać moją żoną?

Jego oczy błyszczą niepewnością, zdenerwowaniem, oczekiwaniem. Gubię się w jego spojrzeniu, widzę w nim samą siebie. Łzy zaczynają płynąć po policzkach i nie wiem, czy to płacz szczęścia czy rozpaczy. Serce tłucze wściekle o pierś, buntuje się, warczy, wyrywa się, mówi, że należy do kogoś innego. Przymykam powieki, skubię wargę zębami, przeciągam odpowiedź. Kołowrót myśli przelewa się przez głowę. Tak, nie, nie wiem. Nie wiem... A jednak wiem. Podejmuję decyzję, godzę się sama ze sobą. Poddaję się.

Otwieram oczy, uśmiecham się widząc jego niepewną minę i twarz ogarniętą napięciem. I znowu wypowiadam słowa, które zostaną ze mną na najbliższy czas wywołując koszmarne poczucie winy, wyrzuty sumienia i smutek.

- Teodorze Nott... Odpowiedź brzmi tak.

Śmieje się głęboko, porywa w ramiona, całuje słodko moje usta. Przypadkowi ludzie wiwatują, klaszczą, dołączają do naszej radości.

Potem wsuwa na mój szczupły palec piękny rodowy pierścionek z oszałamiającym szmaragdem zatopionym w srebrze. I przez myśl przechodzi mi tylko jedna rzecz.

Że nigdy nie uwolnię się od ślizgońskiej zieleni.

Historia pewnej toksyczności - DramioneWhere stories live. Discover now