rozdział 39

61 5 2
                                    

Sansa Stark całe dnie spędzała zamknięta w swojej komnacie. Tam kuliła się w najciemniejszym kącie sypialni; siedziała na łóżku, zwinięta pod stertą wilczych skór, drżąc i płacząc. W ciągu dnia odwiedzał ją tam tylko chłopak, który kiedyś był Theonem Greyjoyem. Zostawiał jej posiłki, przynosił wodę, ale nigdy z nią nie rozmawiał. Nocami przychodził Ramsay, by znowu ją maltretować i brać brutalnie, wdzierać się w nią, nie zważając na jej jęki bólu i łzy. Miał nową zabawkę, z którą mógł robić co tylko chciał. Wcześniej kilkukrotnie chodziła pod najwyższą wieżę zamkową, wspominając słowa starej służącej, która jeszcze przed jej ślubem z synem Roose'a Boltona przyszła raz do jej pokoju i zapewniła, że nie została zupełnie sama, że w razie potrzeby wystarczy, że zapali świecę w oknie. Nigdy tego nie zrobiła, a teraz wyrzucała to sobie po każdej nocy wypełnionej bólem.

W noc kiedy Sansa poślubiła Ramsaya na zewnątrz panował ziąb. Panna młoda dygotała obleczona w biało-szary strój. Ubrali ją w białą wełnianą suknię ozdobioną koronkami. Rękawy i gorsecik obszyto słodkowodnymi perłami, a na nogach miała pantofelki z jeleniej skóry, ładne, ale niezbyt ciepłe. Do bożego gaju, gdzie miała wziąć syna Boltona za męża, odprowadzał ją chłopak, który niegdyś był Theonem Greyjoyem. Nie spodziewała się go nigdy więcej zobaczyć, ale gdy tylko dostrzegła go w psiarni, skulonego pod surową kamienną ścianą, siedzącego na brudnej słomie w otoczeniu ogarów, w brudnych łachmanach, okaleczonego i wychudzonego, od razu go rozpoznała. Nie był to jednak ten sam Theon, którego znała.

O dziwo, w bożym gaju było cieplej. Poza jego granicami Winterfell pokrywała twarda biała skorupa. Na zdradzieckich ścieżkach zalegała gołoledź, a pokrywający fragmenty wybitych szyb Szklanych Ogrodów szron lśnił w blasku księżyca. Pod murami nagromadziły się zaspy brudnego śniegu wypełniające wszystkie nisze i zagłębienia. Niektóre były tak wysokie, że całkowicie zasłaniały ukryte za nimi drzwi. Pod śniegiem krył się szary popiół i zwęglone fragmenty, a tu i ówdzie również poczerniała belka albo sterta kości nadal ozdobiona strzępkami skóry i włosów. Sople długie jak kopie zwisały z blanków i otaczały wieże na kształt sztywnej białej brody. W bożym gaju ziemi nie skuł jednak lód, a z gorących stawów buchała para. 

Theon poprowadził ją we mgłę, gdzie czekali weselni goście. Drżący werbel bębna brzmiał jak bicie serca dziewicy, a dudy wabiły ich wysokimi, słodkimi tonami. Na ciemnym niebie unosił się sierp księżyca, przypominający oko spoglądające przez jedwabną zasłonę. Sansa dobrze znała ten boży gaj, jednak nigdy nie widziała go takiego, jaki był teraz, szarego i upiornego, wypełnionego ciepłą mgłą, unoszącymi się w powietrzu światłami oraz szeptami dobiegającymi zewsząd i znikąd. Z gorących źródeł buchała para. Ciepłe opary wydobywające się z ziemi spowijały pnie drzew swym wilgotnym tchnieniem i wspinały się po murach, zaciągając szare zasłony na wychodzących na boży gaj oknach.

Było tu coś w rodzaju ścieżki, kręta wąska dróżka wyłożona spękanymi omszałymi kamieniami, ledwie widoczna pod naniesioną przez wiatr ziemią i spadłymi z drzew liśćmi. Grube brązowe korzenie wyłażące spod nich czyniły ją zdradziecką. Theon poprowadził ją tą ścieżką. Mgła była tak gęsta, że widziała tylko najbliższe drzewa. Za nimi majaczyły wysokie cienie i słabe światła. Przy krętej ścieżce i między drzewami paliły się świece przypominające blade świetliki unoszące się w ciemności. Wszystko wyglądało tu jak w jakimś niezwykłym podziemnym królestwie, ponadczasowym miejscu między światami, gdzie potępieńcy wędrowali smętnie przez pewien czas, nim w końcu znaleźli drogę na dół, do tego z piekieł, na które zasłużyli swymi grzechami.

Tu i ówdzie jasno płonęły pochodnie. Ich czerwonawy blask padał na twarze weselnych gości. W rozproszonym przez mgłę świetle ich oblicza wydawały się zwierzęce, nie do końca ludzkie, wypaczone. Twarz Roose'a Boltona była jasnoszarą maską z dwoma kawałkami brudnego lodu zamiast oczu. Na drzewach siedziało mnóstwo kruków. Przycupnięte na nagich brązowych konarach ptaszyska stroszyły pióra, spoglądając na widowisko na dole. Ptaki maestera Luwina. Luwin nie żył, a wieżę maestera spalono, ale kruki nie odleciały. To jest ich dom.  Czerwone oczy wyrzeźbione w czardrzewie spoglądały na nich z góry, a wielkie usta tego samego koloru otwierały się, jakby zaraz miały się zaśmiać.

Oathkeeper || Game of Thrones | BraimeNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ