07

211 16 0
                                    

Louis William Tomlinson.

To było te nazwisko, które kojarzył doskonale. O którym słyszał tak wiele, że to było aż niemożliwe. Którego jeszcze sam bronił w swoich myślach kilka tygodni wcześniej, wiedząc, że przecież za każdą sytuacją stała odpowiednia motywacja.

Jego ciało wydawało się drżeć za każdym razem, kiedy w jego myślach pojawiało się to jedno imię. Wcześniej nie było to aż tak mocne i wyczuwalne. Wcześniej zrzucał to jedynie na zainteresowanie alfą, o której wydawało się, że nic nie było do końca wiadome. Ale teraz? Teraz wszystko doskonale zdawało się do siebie pasować. Omega w nim od początku wiedziała. I może właśnie dlatego zawsze bronił w sobie mężczyznę, chociaż przecież nawet nigdy nie widział go na własne oczy.

I ten sam człowiek był jego Alfą. Osobą, która miała być jego ostoją, miłością i najlepszym powiernikiem już od końca życia. Niektórzy wierzyli nawet, że dłużej, bo połączone dusze odnajdywały się nawet i w innych ciałach i czasach. Miłość miała być dla nich silniejsza od czegokolwiek innego.

Ale co było jednak najważniejsze. Louis był człowiekiem, w którego wpatrywał się właśnie w niedowierzaniem.

— Zabawne, prawda? — zapytał ten, kończąc swojego drinka, aby szklanka znalazła się zaraz na białym stoliku o obłych kształtach. Obraz za oknem zdawał się być dalej tak samo niewzruszony jak wcześniej. Nie była to Ziemia. Nie było chmur ani słońca. Jedynie bliższe i dalsze obiekty, które mijali co chwila, w końcu kompletnie nie zwracając na nie wszystkie uwagi. W końcu mogły być lata świetlne od nich, a jedynie promieniować swoim światłem w ich stronę tak mocno.

— Ja się nie śmieję, jak widzisz — powiedział poważnym tonem Harry, wstając ze swojego miejsca. Chciał jedynie wyjść z tego miejsca i zaszyć się chociażby w ładowni albo maszynowni. Byleby być jak najdalej od Louisa.

— To przykre. W końcu poznanie swojego przeznaczonego zawsze było momentem pełnym szczęścia.

— A sam nim nie emanujesz. Ciekawe dlaczego? — odbił Harry. Zrobił krok do przodu, chociaż wydawało się, że on sam nawet tego nie spostrzegł, skupiając się jedynie na drugiej sylwetce, która sama nie wpatrywała się już w bezmiar kosmosu.

— Nie jestem wylewny, szczerze mówiąc. Zresztą, mam ponad trzydzieści lat, więc moje marzenia o omegach pozostały daleko za mną, a jednak życie postanowiło mnie zaskoczyć.

— Niesamowite.

— Ileż siedzi w tobie zła. Ale czemu ja się dziwię, kiedy te kilka lat temu byłem taki sam.

— Nie porównuj nas ze sobą.

— Ależ dlaczego nie? Zobacz, ile mamy ze sobą wspólnego — mruknął z ironią Tomlinson, wciąż wpatrując się w omegę. Wyczuł Harry'ego już na mostku, ale wiedział, że były ważniejsze rzeczy niż przeznaczenie. Na przykład życie reszty załogi. Ale teraz? Teraz mógł odkryć ten zupełnie nowy teren. Był zupełnie inny od omeg, które poznał dotychczas. Bardziej dziki, inteligentny i pewny siebie... Dla natury Louisa wydawał się być idealnym odzwierciedleniem tego, czego zawsze pragnął. — Obydwaj wyrzuceni z Akademii, ale za bardzo kochamy kosmos, aby z niego zrezygnować i zrobimy wszystko, aby tylko go poznać. Brzmi znajomo?

— Twoja sytuacja i moja nie mają ze sobą nic wspólnego. Prawie miałem go w swoim zasięgu tak jak marzyłem. — Niemal splunął Harry. Jak ten śmiał to porównywać. Kiedy on nie musiał każdego dnia bać się o to, że ktoś odkryje prawdę, jaka stała za jego naturą?

— Jak to nie? Obaj skończyliśmy tak samo, nawet jesteśmy na tym samym statku i uwierz mi, że kilka tygodni z nami polatasz, zanim nie dotrzemy na miejsce.

— Jak śmiesz porównywać to, co ty zrobiłeś, do tego, że ja musiałem walczyć o to, aby się utrzymać? Nawet kiedy udawałem betę, co chwila musiałem słyszeć, że i tak jestem gorszy? Że nigdy nie będę tak dobry? Że nigdy nie osiągnę tego, czego pragnę, bo jestem gorszy? — Głos omegi przeszedł niemalże do wściekłego krzyku. Jego ciało wydawało się teraz niemal drżeć.

— Nie udawaj świętego. Bo co, bo nie zgadzałem się z testem, który z góry był skazany na porażkę? Wobec którego stosowali śmieszną filozofię stawiania czoła przed strachem i śmiercią? Że chciałem pokazać, że można znaleźć inne wyjście, uratować statek i załogę?

— Oczywiście, próbowałeś udowodnić, że można oszukać śmierć. Coś, co jest nieuniknione!

— A co ty możesz o tym wiedzieć? Ile lat jesteś młodszy ode mnie? Dziesięć? Ledwo wyszedłbyś z Akademii.

— Świetnie. Wyciągasz nie tylko moją naturę, ale również mój wiek, kiedy obie te rzeczy nie mają kompletnie znaczenia. Myślałem, że moja Alfa będzie inna.

Nie wiedzieli, kiedy ich ciała znalazły się bliżej siebie. Jakby obaj byli w układzie gwiazd podwójnych i grawitacja przyciągała ich coraz mocniej i szybciej do siebie, aby w końcu zderzyć się, powodując wybuch.

Tylko wydawało się, że zapominali o tym, że ten sam wybuch powodował nowe ciało, jedno, wspólne ciało niebieskie. Chociaż może nie była to jeszcze wiedza, która była im w tym jednym momencie potrzebna.

Skupiali się na sobie, jakby byli w tym wszystkim sami. Jakby nie było żadnej załogi, żadnego statku, a Wszechświat był stworzony jedynie z ich dwójki. Ciało jednego zdawało się parzyć te drugie i na odwrót. To wszystko było tak dziwne, inne, ale zarazem tak dobre, że powodowało mętlik w ich głowach.

— Broniłem cię. Zawsze cię broniłem, rozumiesz? Nigdy nie powiedziałem złego słowa na twój temat — wysyczał Harry. Nie miał pojęcia, dlaczego tak właściwie o tym mówił, ale może chciał po prostu splunąć Louisowi w twarz tym, że nie oceniał go bezpodstawnie, tak jak robił to on. Wpatrywał się w te błękitne spojrzenie i wydawało się, że żaden z nich nawet nie odważył się mrugnąć. — Każdy mówił o tobie jak najgorzej. Że byłeś trafną alfą, nieudolną, że musiałeś skłonić się do oszustwa. Ale coś mówiło mi, że to nie jest prawda. Że przy twoich wynikach musiało stać za tym coś więcej. I miałem rację, ale chyba wolałem o tym nie wiedzieć, kiedy wiem, do czego to właśnie przyrównujesz. Do nierówności w świecie.

Chociaż chciał, to nie mógł się odwrócić. Nie miał jak, kiedy wydawało się, jakby był z każdej strony osaczony, chociaż Louis przecież w żaden sposób go nie trzymał. A jeszcze niecały kwadrans wcześniej miał wrażenie, że jego całe ciało niemalże roztapiało się od samego zapachu.

— Harry — warknął Louis, chociaż w tym momencie zamiast wściekłości przebijała w nim po prostu jego własna natura. Coś w nim chciało otoczyć omegę ciepłem i zadbać o to, aby już nikt i nic nie powiedział o niej złego słowa. Nie miał nawet złej myśli. Przerażało go to, jak mocno jego natura w tak krótkim momencie już rozwinęła swoje przywiązanie.

Chciał, aby omega została na tym statku. Musiała, bo wiedział, że już nie było innej opcji, kiedy się spotkali. Ich natury nie pozwolą im na rozdzielenie.

Sam Styles czuł lekkie zmiany w zapachu Tomlinsona. Stały się jakby spokojniejsze, aby wpłynąć i na niego. Oczywiście nieco pomogło mu w zszarganych nerwach, jednak wściekłość nadal pozostała.

I nie wiedział, czy miała ona kiedykolwiek zniknąć. Nie po tych słowach, w których nie wyczuwał ani grama możliwości na przeprosiny.

— Puszczaj mnie. Pragnąłem kosmosu, a nie alfy. I zrobię wszystko, aby to się nie zmieniło. A już na pewno nie z tobą.

Po tym wyszarpał się i z impetem wyszedł z pomieszczenia, zostawiając Louisa samego. Chociażby miał zniknąć na najbliższym postoju, zrobi to.

Nie miał zamiaru zostawać na tym pokładzie ani chwili dłużej.


✓ | Somewhere between the starsWhere stories live. Discover now