32

236 15 0
                                    

Harry musiałby skłamać, gdyby powiedział, że było mu smutno z powodu końca rui. On zdecydowanie się cieszył z tego powodu, chociaż i sam kapitan wyglądał na ukontentowanego z faktu, że nie odbijało mu już co kilka godzin z powodu tego, że musiał założyć swoje własne, małe stado. Oczywiście pocieszające było to, że trwało to tylko raptem trzy dni a nie prawie siedem jak wcześniej, a Styles nie chciał sobie nawet wyobrażać chociażby jednej, kolejnej doby.

Teraz obudził się dzień po wszystkim. Mieli spędzić go na dochodzeniu do siebie po tym wszystkim. Kiedy otworzył oczy, widział uporządkowaną sypialnię. Wieczór wcześniej Louisa naszła ostatnia fala, ale po niej byli gotowi na doprowadzenie się do porządku w łazience, kiedy małe roboty zajmowały się porządkowaniem sypialni. I kiedy padli w świeżą pościel, czyści i pachnący, Harry z lekką rezerwą przytulił się do alfy. Był już zmęczony jego towarzystwem. Oczywiście wiedział, że to chwilowe i było związane z tym, że ostatnie kilka dni spędzili bez sekundy, która minęłaby im osobno.

Obudził się, leżąc kawałek od alfy. Louis siedział, opierając się o wezgłowie i czytał coś na swoim panelu. Harry zmrużył jedynie oczy, widząc jasne światło urządzenia, ale zaraz opadł na nowo na poduszki.

— Przepraszam.

Otworzył na nowo oczy, słysząc głos Tomlinsona.

— Za co? Nie obudziłeś mnie.

— Że musiałeś spędzić ze mną ruję. Wiem, że to trudne i męczące.

— To nie jest twoja wina, Lou. Właśnie dlatego nie mam w planach wyciągać implantów więcej niż jest to konieczne. Żeby nie musieć się tak męczyć więcej niż raz na jakiś czas.

— Dobrze, że przynajmniej mamy wolny dzień. Nie musimy patrzeć na kogokolwiek.

— Szczerze, jestem zmęczony oglądaniem tylko mnie i ciebie, chciałbym z kimś pogadać. Ale to może jutro — jęknął Harry, co jednak nie przeszkodziło mu, aby rzucić poduszkę na klatkę piersiową Louisa i chwilę później ułożyć się na niej. Jego ciało wyglądało paskudnie. Jakby był w trakcie jakiejś poważniej choroby.

— Rozumiem cię, znaczy moja ludzka strona cię rozumie. Ta druga niekoniecznie.

— Ta cała druga natura ssie.

— I to dosłownie — zgodził się z nim Tomlinson. Czuł, że gdyby istniało coś podobnego dla alf, jak było dla omeg, wziąłby to bez większego problemu. Bo nawet jeśli ta ruja była o wiele lepsza od jakiejkolwiek z poprzednich, to i tak nie był to szczyt jego marzeń. Wymuszone wolne związane przez jego cholerne urodzenie.

— Ale takie leżenie jest całkiem miłe.

— Moje łóżko zawsze stoi dla ciebie otworem.

— Biorąc pod uwagę, co wyczyniałeś ze mną tutaj przez ostatnie dni, mogę z pełnym powodzeniem powiedzieć, że to już chyba raczej nasze łóżko, a nie tylko twoje.

— Nie będę się kłócił. Polubiłem cię obok siebie, a miejsca jest wystarczająco dużo. Jeśli chcesz, nie obrażę się, jeśli przyniesiesz więcej swoich rzeczy.

— Przemyślę to i dam ci znać. Zadzwonię.

Zdecydowanie nie zamierzał reagować ze zbytnim zadowoleniem. Jeszcze Tomlinson mógłby pomyśleć, że zależało mu za mocno i może była to trochę, ale tylko trochę, prawda, której nie miał w planach na razie ujawniać. Za bardzo lubił to, co mieli teraz. Nieoficjalnie oficjalny związek, w którym obydwaj byli równi i Harry cenił to bardziej niż cokolwiek innego. Że mógł nabijać się z alfy i nie musiał bać się o siebie, a wiedział, że takie rodziny również w świecie istniały.

✓ | Somewhere between the starsWhere stories live. Discover now