21

198 19 0
                                    

Pojawienie się na planecie alfa nie było spektakularne. Głównie nużące i okraszone szczyptą zażenowania, przynajmniej dla Harry'ego. Dlaczego omega była zażenowana? Otóż w czasie lotu smacznie sobie zasnęła, zmęczona całą pracą. Oczywiście zamiast oprzeć się o cokolwiek dookoła, wybrał ramię Louisa.

Wiedział, że zaczyna czuć się za pewnie w towarzystwie Louisa i że musiał to ukrócić. Nie byli razem i nie będą. W końcu obydwaj zadeklarowali swoją niechęć i kompletnie ignorował fakt, że czyjaś opinia mogłaby się nagle zmienić.

— Wiesz, gdzie są dokładnie?

— Nie. Mam jedynie koordynaty.

— Pokaż je.

Chwilę później sprawdzili mapy w swoich przenośnych urządzeniach i mogli iść bez problemu dalej, znając od razu całą trasę. Głównie prowadził ich Louis, a Harry nawet się nie kłócił. Czasami pytał o coś jedynie, a jeżeli kapitan wiedział, udzielał mu odpowiedzi.

— Dużo wiesz — mruknął Styles, czując lekki podziw. Od kiedy znalazł się na statku, nigdy nie widział, aby Louis wygłaszał jakieś wielkie przemówienia.

— Jedna osoba zna się na tym, inna na czymś innym. Proste.

— Daleko jeszcze?

— Nie sprawdzałeś?

— Sprawdzałem, ale nie wiem dokładnie, gdzie jesteśmy, dlatego pytam.

— Może pół godziny. Zależy jak pójdzie nam droga. Na szczęście zatrzymali się w czymś, co my nazwalibyśmy stolicą, więc nie czeka nas dalszą podróż.

— Powiedziałeś, że dasz mi spokój po wylądowaniu — powiedział Styles, zrównując krok z Louisem, który do tej pory szedł z przodu.

— I ty mi w to uwierzyłeś? Odprowadzę cię chociaż, bo będziesz się tutaj kręcił przez tydzień bez celu.

Harry spojrzał na niego ze złością, ale nic nie powiedział. Wiedział, że Louis specjalnie go podpuszczał, ale on nie miał zamiaru się w to bawić. Nie w obcym miejscu, gdzie nie znał ani zasad, ani tradycji.

Reszta drogi minęła im w ciszy. W końcu jednak znaleźli się u celu.

Jednak przed nimi był pusty budynek, niezamieszkały przez nikogo.

— Jesteś pewien, że miałeś dobre współrzędne? — zapytał Louis, marszcząc brwi. — Patrząc po stanie, to to jest o krok od zawalenia. Nie wyglądałeś na biednego, kiedy pierwszy raz cię widziałem, więc nie sądzę, aby twoi rodzice wybrali coś takiego na miejsce dla siebie.

Harry sam nie wierzył w to co widział. Sprawdził jeszcze raz, jednak koordynaty niemalże idealnie się pokrywały. Nie było mowy o błędzie.

— W co ty grasz, Styles?

— A w co miałbym niby grać? Jestem zmęczony, ale zależało mi, aby zobaczyć się z rodzicami. Rodzicami, których tutaj nie ma.

— To macie chyba słaby kontakt.

Harry wypuścił mocniej powietrze. Czy zrobienie krzywdy kapitanowi było w tym układzie rażącym przestępstwem? Miał nadzieję, że nie.

— Posłuchaj, nie wiedziałem, co tutaj zastanę — zaczął w końcu, wiedząc, że nie było co ukrywać prawdy. Nie w takim momencie, kiedy naprawdę martwił się o swoich najbliższych. — Powiedziałem, że chyba jest tutaj moja rodzina. Kiedy wróciłem po opuszczeniu Akademii w domu nie było nikogo, żadnej żywej duszy. Wszystko było powyłączane, jakby szykowali się na to od dawna. Rodzice zostawili mi jedynie namiar na to miejsce i obietnicę, że pojawi się ktoś, kto pomoże mi się tutaj dostać. Jednak po kilku dniach nie zostałem kompletnie sam, bo nikt się nie pojawił. Próbowałem się do nich dobić, ale nie odbierali ode mnie żadnych połączeń czy wiadomości. To łut szczęścia, że twój statek akurat leciał tutaj.

✓ | Somewhere between the starsWhere stories live. Discover now