9 - Crashing down the walls

1.3K 108 8
                                    

Kiedy otworzyłam oczy, słońce było już wysoko w górze. Dzień był tak ciepły, jak jeszcze nigdy dotąd – lato można było poczuć w powietrzu. Podniosłam się z posłania, przecierając oczy. Po chwili zauważyłam małego, fioletowego motyla, który przysiadł na pobliskim kwiatku.

Znieruchomiałam, żeby go nie spłoszyć, i wpatrywałam się w niego, urzeczona jego widokiem. Był taki drobny, a jednocześnie tak piękny – jego skrzydła, pełne intensywnych odcieni purpury, mieniły się w świetle słońca, zdawały się wręcz jaśnieć w jego blasku. Nie mogłam się powstrzymać i wyciągnęłam rękę w jego stronę. Natychmiast odleciał, trzepocząc szybko skrzydłami, ale nie zasmuciło mnie to, bo jeszcze piękniejszy był w locie. Śledziłam wzrokiem jego delikatne ruchy, aż całkowicie nie zniknął w gęstwinie lasu.

Westchnęłam i zamknęłam oczy. Chociaż przez tę krótką chwilę mogłam udawać, że wszystko jest w porządku. Że mogę po prostu siedzieć i rozkoszować się kolejnym żywym cudem przyrody, jakim jest niepozorny, fioletowy motyl, i nie przejmować się niczym innym.

Że mogę chociaż na chwilę zapomnieć o tych wszystkich strasznych wydarzeniach poprzednich dni, które boleśnie udowodniły mi, że świat nie jest taki, jak nam się wydawało, i obróciły cały mój spokój i pewność w nic nie warty pył.

Ale to, niestety, niemożliwe.

I uświadamiało mi to każde spojrzenie na swoje poobcierane od więzów nadgarstki; każde ukłucie w żołądku, nadal obolałym po truciźnie; każdy dreszcz przestrachu, kiedy zamykałam oczy, bo nie wiedziałam, czy gdy je otworzę, nie będzie stał przede mną przerażający potwór z moich halucynacji.

I uświadamiał mi to widok budzącego się ze snu Caddaricka; jego piękna, ale zmęczona twarz, cała w siniakach i przecięciach; jego tors pokryty bandażami, które sama musiałam zakładać; grymas bólu na jego twarzy, gdy próbował podnieść się z ziemi; cień w jego oczach, gdy na mnie patrzył, mimo że starał ukryć się go krzywym uśmiechem.

Mogłam tylko hamować łzy, piekące mnie pod powiekami, i walczyć z rosnącą gulą w gardle, przygryzając wargę i odwracając głowę od Caddaricka, by całkiem nie rozsypać się od środka.

A najgorsze było to, że doskonale wiedziałam, że to wszystko stało się właśnie przeze mnie.

Wszystko przeze mnie.

– Dzień dobry – usłyszałam po dłuższej chwili jego głos, przyjemnie zachrypnięty od snu.

Był dokładnie taki, jak dawniej – taki, jaki witał mnie każdego ranka. Brzmiał tak, jakby nic się nie stało, jakbyśmy nadal trwali w drodze ku nieznanemu, nie mając pojęcia o istnieniu Ziemian. Jakbym mogła usunąć z siebie poczucie winy, zapomnieć o strachu i bólu poprzednich dni. Jakbym mogła zamknąć oczy i nie widzieć wykrzywionych wściekłością twarzy Ziemian, paraliżującego spojrzenia Theo i czerwonej strzały wycelowanej prosto w Caddaricka.

– Dzień dobry – odpowiedziałam łamiącym się głosem, nadal na niego nie patrząc. Milczał przez chwilę, czułam na sobie jego badawczy wzrok. Kiedy nieoczekiwanie wyciągnął rękę i położył dłoń na mojej, cała podskoczyłam w środku. Jego dotyk przypomniał mi o wczorajszej nocy, o intensywności jego spojrzenia i smaku jego ust. O pocałunku, na którego nie zasługiwałam.

– Ailey. – jego głos był miękki jak dotyk jego warg na moich, jeszcze tak niedawno temu. – Ailey, spójrz na mnie.

Z trudem podniosłam wzrok i natychmiast tego pożałowałam, kiedy zobaczyłam rany i blizny na jego twarzy. Poczułam, jak moje oczy wypełniają się łzami, i zerwałam się na równe nogi, zanim zdążyły wypłynąć. Moja ręka wyszarpnęła się z jego dotyku tak szybko, że aż cały podskoczył.

Survivors || the 100Where stories live. Discover now