36 - Before The Dawn

697 74 53
                                    

Szłam powoli przed siebie w całkowitej ciszy, przerywanej tylko trzaskaniem gałązek pod moimi stopami. Zimne, rześkie powietrze poranka wypełniło mi płuca, mieszając się z intensywnym zapachem lasu. Moje buty pokryła rosa, skraplająca się powoli na trawach rozległego, pustego pola, które przemierzałam, wpatrując się pustym wzrokiem w górujący nad okolicą wysoki klif. Chłód mgły, łagodnie opadającej na ziemię ze stromych skał urwiska, wbijał się w moje nagie ramiona jak drobne igiełki. Niebo, pokryte wszystkimi odcieniami różu i fioletu, zwiastowało powoli nadejście świtu.

Wszystko wyglądało tak... spokojnie. Cicho. Łagodnie. Jakby nigdy nic złego nie mogło się stać na tej polanie, wypełnionej tylko odgłosami lasu i delikatnym szeptem porannego wiatru.

Ale ja aż za dobrze wiedziałam, że to piękne miejsce za dosłownie kilka chwil doświadczy więcej zła, niż mogłabym sobie wyobrazić.

W miarę, jak przybliżałam się do samego środka polany, drżałam coraz bardziej. Wszystko we mnie rozpaczliwie chciało stąd uciekać, i to jak najdalej. Cofnąć wszystko, co zrobiłam, co zrobili Ziemianie, co zrobił on. Wymazać każde wydarzenie i wrócić do tego przeraźliwie odległego, wręcz nierealnego teraz momentu, w którym wiele miesięcy temu weszłam do kabiny na Arce – bezbronna i nieświadoma niczego, co się ze mną w przyszłości stanie. Wrócić do mojego domu, do bezpieczeństwa, w objęcia rodziców i przyjaciół, i zostać tam, po prostu zostać tam na zawsze.

Zostać tam – i nigdy nie spotkać człowieka, w którego stronę teraz zmierzałam.

Z pistoletem w dłoni.

Stawiałam kroki ostrożnie, powoli, chcąc odwlec ten moment najbardziej, jak tylko się dało. Jego wyłaniająca się z mgły sylwetka z każdą chwilą przybliżała się nieuchronnie – mogłam wyraźnie zobaczyć jego opuszczoną głowę, ciemne włosy opadające mu na twarz, drżące od porannego chłodu ramiona, zaschniętą krew na jego koszulce i spodniach, jego ręce przywiązane od tyłu do drewnianego pala, stojącego samotnie na samym środku przyszłego pola bitwy.

Patrzyłam na człowieka czekającego na śmierć. Śmierć, na którą z całą pewnością zasłużył. Śmierć, długą i bolesną, którą mieli mu przynieść Ziemianie za wszystkie krzywdy, które wyrządził im on i jego szaleństwo.

Ale ja nie zamierzałam im na to pozwolić.

W końcu, kiedy dzieliło mnie od niego kilka metrów, usłyszał moje kroki. Drgnął, podniósł z trudem głowę, a jego piękne, ciemnoniebieskie oczy rozszerzyły się w niemym szoku na mój widok.

Zatrzymałam się dokładnie naprzeciwko niego. Dzieliła nas odległość kilkunastu kroków – a ja miałam wrażenie, jakby były to całe lata świetlne.

Wyprostowałam się i uniosłam głowę, walcząc z emocjami, ściskającymi mnie za gardło. Wszystko we mnie drżało, a scena, która rozgrywała się przed moimi oczami, wydała mi się tak przeraźliwie nierealna, że miałam wrażenie, że śnię – a jednocześnie czułam się całkowicie świadoma i żywa. Tak żywa, jak jeszcze nigdy dotąd.

Czy tylko w obliczu śmierci można odkryć, że naprawdę się żyje?

Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przez krótką chwilę widziałam w jego oczach cień, jakby niemej nadziei.

Nadziei, która prawie natychmiast zgasła na widok mojego wypełnionego bólem spojrzenia.

Wiedział, że nie jestem tu, by go uwolnić.

Ale dopiero, gdy odpięłam pistolet od pasa i wycelowałam prosto w jego pierś, w jego przerażonych oczach zabłysło zrozumienie.

Patrzyliśmy na siebie przez bardzo długą, całkowicie wypełnioną milczeniem chwilę. Chłonęłam go wzrokiem, desperacko próbując zapamiętać jego rysy, jego spojrzenie, sposób, w jaki jego oczy patrzyły prosto w moje.

Survivors || the 100Where stories live. Discover now