Oneshot #1 - Shade

615 37 17
                                    

Mały, jasnowłosy chłopiec klęczał na ziemi, kreśląc patykiem rozmaite znaki w stygnącym już piasku. Mrużył swoje jasnoniebieskie oczy, ze skupieniem obwodząc drobne kamyki idealnie poprowadzonymi, krętymi liniami. Nie pozwalał sobie na najmniejszy błąd, z niesamowitą uwagą oglądając swoje dzieło z każdej strony, czuły na najdrobniejszy ruch piasku pod swoimi stopami.

Inne dzieci nigdy się z nim nie bawiły. Nie śmiał się, nie biegał za nimi z krzykiem, nie cieszyły go ich wesołe gry i zabawy. Wolał snuć się samotnie pomiędzy czerwonymi skałami, obserwować z uwagą niebo, przyglądać się mrówkom i skorpionom zagrzebanym w piasku. Czasem znikał na cały dzień, odnajdując przesmyk w skalnej ścianie i odkrywając nowe jaskinie; czasem błądził bez celu po stepach, znikając w gęstwinie zarośli z zastraszającą jak na jego wiek zwinnością.

Inne dzieci go nie rozumiały. Były zbyt wesołe, zbyt beztroskie, zbyt naiwnie kochały otaczający ich świat. On nigdy taki nie był. Nigdy tego nie potrafił.

Głuchy, donośny dźwięk trąb rozległ się nagle po okolicy. Chłopiec podniósł się niechętnie i otrzepawszy ubranie z piasku, ruszył w stronę osady. Chciał wrócić na to samo miejsce po zmroku, kiedy piasek będzie oświetlała mleczna poświata księżyca, a nocne węże wysuną się ze swoich nor, sycząc niepokojąco pośród ciemności. Nie bał się ich, tak, jak inne dzieci. Nigdy niczego się nie bał.

Gdy zbliżył się do osady, nagle gdzieś we wnętrzu siebie poczuł, że coś jest nie tak. Hałas był większy niż zwykle – miał wrażenie, że słyszy tętent kopyt i czyjeś krzyki. Przyspieszył kroku, czując, jak serce zaczyna mu mocniej bić. W krwistoczerwonym blasku zachodzącego słońca jasne, kamienne skały również zdawały się wyglądać jakoś obco. Ziemia drżała pod jego stopami, kiedy biegł ile sił w nogach, by jak najszybciej dostać się do domu.

Stanął jak wryty, gdy pomiędzy pierwszymi budynkami osady zobaczył chaos.

Najeźdźcy byli wszędzie. Konie rżały dziko, kiedy wojownicy w potężnych, czarnych jak noc zbrojach popędzali je do biegu za uciekającymi w popłochu ludźmi. Kobiety krzyczały, ciągnięte za włosy, szczęk oręża broniących się mężczyzn mieszał się z jękami bólu tych, których krew zabarwiła piasek na czerwono.

Chłopiec cofnął się, oszołomiony. Wskoczył za ścianę najbliższej chaty, by uniknąć staranowania przez pędzącego wierzchowca. Płacz, okrzyki bólu i rozpaczliwe błagania odbijały się katatonią w jego głowie, musiał zakryć uszy, by nie zacząć krzyczeć.

Nie wiedział, co się dzieje. A może... może właśnie doskonale wiedział. Przecież zawsze widział więcej, niż inni. Był szybszy, zwinniejszy, mądrzejszy, lepszy. Nigdy nie przegrywał – niezależnie od tego, czy walczył na zabawkowe miecze z innymi chłopcami, czy rywalizował we wspinaniu się na najwyższe skały. Zawsze był najlepszy, zawsze niepokonany.

Teraz wiedział, że także musi takim pozostać, jeśli chce przeżyć.

Rzucił się przed siebie, klucząc błyskawicznie pomiędzy budynkami. Znał drogę do domu, mógł odtworzyć ją z zamkniętymi oczami – ale teraz musiał je mieć szeroko otwarte. Przeskakiwał przez rozbite szkło i przedzierał przez gruzowiska, unikając śmiercionośnych końskich kopyt i trzymając się jak najdalej od rozdzierających krzyków poległych. Wszystko wokół niego wyło i dudniło, skalista ziemia była czerwona jak zachodzące słońce.

Nikt nie nauczył go, jak uciekać, jak przetrwać. Nikt nie nauczył go, jak łowić ryby i odróżniać dobre jagody od złych. Nikt nie powiedział mu, które węże są jadowite, a które można chwytać, by się z nimi bawić.

Survivors || the 100Onde histórias criam vida. Descubra agora