41 - Madness

735 79 9
                                    

Nie pamiętam następnych dni.

Nie wiem nawet, czy mijały – i kiedy mijały. Czas przestał mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie, miałam wrażenie, jakby zniknął, a ja znalazłam się w przestrzeni poza nim i wszelką świadomością.

Tkwiłam w całkowitej ciemności, nie mając pojęcia, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Ból, emanujący z każdej komórki mojego ciała, co chwila nasilał się i mijał, przebijając się przez otaczającą mnie ciemność – podobnie jak dziesiątki migotliwych obrazów, dźwięków i wspomnień, kotłujących się nieustannie w mojej głowie.

Owszem, były przebłyski świadomości. Przebłyski tak kruche i szybkie, że nie zdążałam nawet spróbować ich pochwycić. Co chwila znikały i pojawiały się, przynosząc ze sobą zamglone obrazy albo przytłumione dźwięki, z trudem dostające się do mojej głowy. Słyszałam czyjeś głosy, widziałam obce twarze dookoła mnie, najróżniejszego kształtu postaci, wyłaniające się z cieni. Na przemian ogarniało mnie uczucie gorąca i chłodu, jakby płomienie i lód zderzały się w moim ciele; najróżniejsze substancje, mokre i lepkie, zimne i ciepłe dotykały co chwila mojego ciała, wlewały się do moich ust, płynęły po moich ranach; czyjeś dłonie mnie podnosiły, miękki materiał owijał moje ciało, badawcze spojrzenie czyichś oczu przebijało się przez mrok.

To wszystko migotało gdzieś w oddali, poza zasięgiem mojej świadomości, a nieustannie wstrząsająca moim ciałem gorączka uniemożliwiała mi to pochwycić, co chwila zabierając mnie z powrotem w świat ciemności i wtłaczając do mojej głowy niezliczone sny – tak dzikie i kolorowe, tak żywe, tak pełne najróżniejszych wizji, że miałam czasem wrażenie, że są rzeczywistością.

Była w nich Arka. Jej długie, metalowe korytarze, okrągłe okna dające widok na niezliczone morze gwiazd, unoszących się w kosmicznej przestrzeni dookoła nas – tak maleńkich, że wydawały się być na wyciągnięcie ręki. Byli moi rodzice, siedzący ze mną w naszym mieszkaniu, uśmiechający się do mnie – ale teraz mogłam wyraźnie zobaczyć w ich oczach niepewność i strach, które całe życie starali się przede mną ukrywać.

Była też Camille, byli John i David oraz wszyscy moi przyjaciele i znajomi z Arki, których twarze tak dobrze znałam. Wszyscy razem, rozmawiający wesoło, śmiejący się beztrosko, tańczący i świetnie bawiący się w swoim towarzystwie. Ale teraz dokładnie mogłam zobaczyć strach na twarzy Sarah Titan, dziwny błysk w jej oczach, gdy na mnie patrzyła – prawdziwą intencję jej promiennego uśmiechu, gdy obejmowała mnie, ukrywając cały swój fałsz za maską z beztroski.

I mogłam zobaczyć kapsułę, która zabrała mnie na Ziemię – kabinę, w której pracowałam przez wiele dni. Widziałam wyraźnie każdy szczegół jej zawiłej, metalowej konstrukcji, każdy kabel, każdą wadę i zwarcie, które musiałam naprawiać.

I mogłam zobaczyć jego.

Człowieka, który przedstawił mi się tamtego dnia jako Caddarick Smith. Człowieka, który na zawsze zabrał mnie z Arki, z mojego domu. Człowieka, który przetrwał razem ze mną lądowanie na Ziemi – planecie, której mieliśmy nigdy nie zobaczyć na własne oczy. Człowieka, który każdego dnia razem ze mną przemierzał tę właśnie planetę, odkrywając jej sekrety i niejednokrotnie ratując mi życie.

Człowieka, który zaledwie kilka tygodni później dopuścił się najgorszych rzeczy, popadając bezpowrotnie w swoje szaleństwo. Człowieka, który okłamywał mnie bezlitośnie przez cały ten czas – jednocześnie będąc jedynym, którego kochałam, zanim na naszej drodze nie pojawili się Ziemianie.

Widziałam Ryana. Ryana, którego zastrzeliłam.

I jego krew, tańczącą mi przed oczami do tej chwili – jej czerwone plamy pokrywające moje ręce, moje ciało, mój umysł. Krew człowieka, któremu odebrałam życie, czerwona jak świt tamtego dnia, kiedy wszystko, dosłownie w s z y s t k o legło w gruzach.

Survivors || the 100Where stories live. Discover now