Threeshot - The fight is not over pt. 2

190 20 62
                                    

Ciemność tamtej nocy różniła się od wszystkich innych.

Chłodny wiatr wstrząsał co chwila gałęziami drzew na zewnątrz, kiedy ciemnowłosy chłopak wymykał się ze swojej komnaty. Szum liści skutecznie zagłuszał jego szybkie kroki przez opustoszałe, pogrążone w mroku korytarze.

Theo wyraźnie czuł chód i obcość tamtej nocy. Nie bał się; emocji, które ściskały wtedy jego serce, nie można było nazwać strachem. Wiedział dokładnie, co musi się wydarzyć, gdy słońce wzejdzie ponownie. Wiedział, że nie jest w stanie zmienić nieuchronnie zbliżającej się przyszłości – niezależnie od tego, jak bardzo tego pragnął.

Zdawał sobie jednak sprawę, że sen nie nadejdzie, dopóki spróbuje choć odrobinę uspokoić swoich pełnych niepokoju myśli. I wiedział doskonale, że w stolicy jest tylko jedno takie miejsce, w którym mu się to uda.

Drewniana drabina skrzypiała pod jego stopami, kiedy wspinał się powoli ku szczytowi dachu. Zadrżał mimowolnie, gdy zimny podmuch wiatru uderzył go w plecy; lekka lniana koszula nie stanowiła żadnej osłony przed zimnem. Gdy dotarł do ostatniego szczebla, chwycił się krawędzi i podciągnął się w górę – i już po chwili stał pewnie na szczycie płaskiego dachu wieży.

Nocne niebo widziane ze szczytu budynku wydało mu się ogromną plamą nieprzebytej czerni. Gwiazdy co chwila pojawiały się i znikały za chmurami, przez które nie potrafił przebić się nawet blask natshany.

Theo mimowolnie poczuł ucisk w żołądku na myśl, jak podobną barwę do nocnego nieba ma krew, płynąca w jego żyłach.

Krew, którą w ciągu ostatnich dni tak przerażająco wiele razy bezlitośnie przelał.

Krew, którą następnego dnia miał przelać po raz ostatni.

Wziął głęboki oddech, próbując uspokoić przyspieszone bicie serca. Nocne niebo nagle straciło na całym swoim ogromie – stało się podobne do wypełnionej ciemnością klatki, która więziła go w swoim wnętrzu, nie dając szans na ucieczkę. Zamknął oczy i przez dłuższą chwilę próbował przypomnieć sobie, co ojciec zawsze mówił na temat opanowania i spokoju ducha – ale wszystkie lekcje Hedy wydały mu się nagle wielką, bezsensowną plamą.

Zostawiłeś mnie, miał ochotę wykrzyczeć z goryczą w stronę gwiazd. Zostawiłeś mnie samego. Odszedłeś. I postawiłeś mnie przed obowiązkiem, którego nie jestem w stanie wypełnić.

W tamtej właśnie chwili światło księżyca przebiło się przez chmury. Kiedy Theo otworzył oczy i wreszcie mógł zobaczyć przestrzeń dookoła siebie, dotarło do niego coś zupełnie nieoczekiwanego.

Nie był sam.

Po drugiej stronie dachu, na najdalej wysuniętej krawędzi, siedziała znajoma postać o krótkich, jasnych włosach.

Theo zaczerpnął gwałtownie powietrza, na co blondyn drgnął i obrócił głowę. Przez chwilę oboje tkwili zupełnie nieruchomo i mierzyli się nawzajem wzrokiem, jakby próbując przewidzieć swój następny ruch. Bladoniebieskie oczy Shade'a zdawały się przewiercać Theo na wylot – ale chłopak nie miał zamiaru odwracać wzroku.

– To ty.

Głos blondyna był cichy, ale Theo usłyszał go wyraźnie mimo narastającego szumu wiatru. Zrobił kilka kroków do przodu, patrząc, jak Shade podnosi się powoli i, wyprostowany, staje naprzeciwko niego – a na jego twarzy po raz kolejny pojawia się szyderczy uśmiech.

– Nie wiedziałem, że tu jesteś. – Theo spuścił wzrok. Blask natshany oświetlił ich postacie, odbijając się w jasnych oczach Shade'a tak, że nagle wydały się chłopakowi przerażająco podobne do wilczych.

Survivors || the 100Where stories live. Discover now