14 - Heda

1K 81 20
                                    

"Wiesz, że jesteś wszystkim, co mam."

"Kocham cię, Ailey. I nigdy, przenigdy nie chcę cię stracić."

"Ailey, błagam... Kocham cię. Błagam, nie zostawiaj mnie."

"Jak możesz myśleć, że przeżyłbym bez ciebie?"

Caddarick.

Caddarick wołający do mnie z ciemności, błagający o litość.

Widziałam go tak wyraźnie, jakby stał tuż przede mną. Wyciągnęłam rękę w jego stronę, ale nie byłam w stanie go dosięgnąć.

Spróbowałam wymówić jego imię, ale wokół mnie rozbrzmiewała tylko cisza.

Chciałam płakać, szlochać, krzyczeć... ale nie mogłam.

Cad...

Przepraszam.

Tak bardzo przepraszam.



* * *



Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą tylko czerń.

Przez chwilę miałam wrażenie, że nadal jestem nieprzytomna i tkwię w swoim pełnym koszmarnych wizji śnie, ale kiedy udało mi się obrócić głowę, zobaczyłam w oddali otwór pełen światła. Zmarszczyłam brwi.

Czyli jednak żyję, pomyślałam.

Spróbowałam unieść dziwnie obolałą głowę. Po wielu próbach, z trudem dźwignęłam się na łokciach i usiadłam niepewnie, opierając się o coś zimnego i chropowatego... kamienną ścianę? Rozejrzałam się. Znajdowałam się w jakimś ciemnym, chłodnym pomieszczeniu, odciętym od świata zewnętrznego. Powietrze było zatęchłe, czułam wyraźnie wilgoć i jakieś wodne rośliny. Miałam wrażenie, że słyszę szum wody w oddali. Uniosłam głowę w górę. Sufit był powybrzuszany w różnych miejscach i dość niski – wystarczył na tyle, żeby mógł stanąć tu dorosły człowiek.

Co ja tu robię?

I jakim cudem przeżyłam?

Moje myśli stanowiły kompletny mętlik. Spróbowałam ogarnąć jakoś wszystkie wydarzenia, które pamiętałam przed utratą przytomności, ale wspomnienia przelatywały mi przez palce i nie mogłam uświadomić sobie, co było prawdą, a co sennym koszmarem.

Kłótnia z Caddarickiem. Atak Ludzi Jaskini. Bitwa Ziemian z Ludźmi Rzeki, którzy pojawili się znikąd. A potem... nic nie pamiętam. Co się ze mną stało? Jak się tutaj znalazłam?

Już miałam spróbować wstać i wydostać się z tego miejsca, kiedy nagle usłyszałam kroki na zewnątrz. Wstrzymałam oddech, gdy coś zasłoniło wlot światła do pomieszczenia. Spróbowałam cofnąć się jeszcze głębiej w tył, żeby nie było mnie widać, ale kiedy kształt uformował się w postać i zaczął się przybliżać, zrozumiałam, że ucieczka nie ma sensu. I tak jestem bezbronna – w dodatku cała obolała, bezsilna i oszołomiona. Siedziałam więc, oparta o skalną ścianę i czekałam na rozwój wydarzeń, przygotowując się w duchu na śmierć z rąk osoby, która właśnie zbliżała się do mnie z każdym krokiem.

Kiedy postać uklękła przede mną i uniosła w górę trzymaną w dłoni pochodnię tak, żeby oświetliła nasze twarze, moje serce zamarło.

Theo.

Wyglądał dokładnie tak samo, jak w dniu, w którym widziałam go po raz pierwszy. Półdługie, ciemne włosy, ostre rysy twarzy pokrytej lekkim zarostem, niezwykle intensywne spojrzenie oczu koloru ziemi. Ubrany był w podobną zbroję do tej, którą widziałam w wiosce Ludzi Rzeki, przepasaną połyskującym w świetle pochodni pasem z rybich łusek. Dopiero teraz zauważyłam, że jego odkryte ramiona pokrywają skomplikowane, czarne wzory – tatuaże: przywodziły na myśl wijące się wodne rośliny. Theo pachniał wiatrem, rwącą rzeką i prażącym letnim słońcem.

Survivors || the 100Where stories live. Discover now