4. CZWARTEK

592 67 56
                                    

Powrót do szkoły wyglądał, jak odrodzenie się wodza po zwycięskiej bitwie. Moi kumple przybyli z odsieczą, jak zaufani stratedzy wojenni. Opisałem im całe zajście, a oni, wedle zasady, że nie rusza się swoich, ogłosili krwawy odwet.
- Znajdziemy tego sukinsyna!
- A znaleźliście czas, aby coś powtórzyć? - zapytałem. Garan zaśmiał się kpiąco.
- Żebym miał na to czas!
- Tak... - westchnął pod nosem Ari.
Pierwszą były zajęcia z wychowania fizycznego. Graliśmy w piłkę. Wyjątkowo, nikt nie rzucał się na mnie, nie przepychał. Gdy już nadarzyła się okazja do potyczki, trener gwizdnął na całą salę.
- Garan! Z daleka od Leighta! - wrzasnął.
- Przecież nie mam trądu ani HIV! - odkrzyknąłem.
- Ale masz pięć minut przerwy na ławce! - odparł. Jęknąłem ze złością.
- Jasne! Tak dużo siedzimy przy komputerach, to jeszcze teraz udupcie nas na wf-ie! - wtrącił Garan. Trener poszedł do niego i gwizdnął jeszcze głośniej.
- Ciebie nikt nie pobił!
- Trenerze...
- Obaj na ławkę, ale już!
***
Cieszyłem się, że pomiędzy wf-em a resztą zajęć mieliśmy okienko. Poszliśmy do sklepu obok szkoły. Kilku z nas zapaliło papierosy, poklęło na naszą rzeczywistość. Śmialiśmy się też z grupy Papirusów. Trafił się jeden szczególnie ciekawy - chudy jak tyczka, obdarzony solidnymi worami pod oczami. Spróbował wdać się w intelektualną dyskusję. Skończyło się na wyzwiskach o matkach, preferencjach seksualnych i ilorazie inteligencji. Papirus odegrał się, że pójdzie do dyrektora, a my poprosiliśmy go, aby nie zapaskudził szkoły, kiedy już zdecyduje się przyjść.
Wróciliśmy w humorach więcej, niż wesołych, jakby miał nadejść piątek, a nie historia, i to jeszcze z zapowiedzianym odpytywaniem. A tak, gdy luźny nastrój trwał w najlepsze, nikt nie myślał o powtórce. Klasa była otwarta, dlatego zajęliśmy swoje miejsca. Ktoś wpadł na pomysł rzucania butelką. Kto przytrzymał zbyt długo, był papirusową lamą.
- Connie! Rzucaj!
- Tylko złap, Miklet!
Dziewczyny zapiszczały, gdy butelka poleciała nad nimi. Wylądowała w koszu po celnym rzucie Garana. On powinien być koszykarzem, a nie informatykiem, wiele razy mu powtarzaliśmy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wtedy do klasy wleciała ludzka bomba.
Springsteen trzasnął drzwiami, odłożył z hukiem rzeczy i odsunął krzesło z głośnym szurnięciem. Efekt był piorunujący. Każdy wstrzymał oddech. Z prawdziwym niepokojem patrzeliśmy na zastępczego wychowawcę. Różni nauczyciele okazywali swoje emocje, ale nigdy, jak chodziłem do tej szkoły, nikt nie miał tak rażącego wejścia. Zapadła cisza. Springsteen spojrzał po nas, sprawdził coś na swoim telefonie i odchrząknął.
- Kartki, długopisy, trzy pytania, dziesięć minut.
Nikt nie jęknął. Nie okazał swojego niezadowolenia. Zwyczajnie, jak trzydzieści korporacyjnych szczurów, wykonaliśmy polecenie. Doskonale wiedzieliśmy, że wszelakie próby buntu, oznaczały jedynki od góry do dołu.
***
Gdy rzeź zakończyła się kapitulacją połowy klasy, Lanak zabrał karki i ostrożnie zaniósł je Springsteenowi. Bardzo wyraźnie za nie podziękował, ułożył w stosik i schował do torby. Przynajmniej miał nieco litości i nie czytał prac na głos. Czułem niepokój, bo choć coś napisałem, nie miałem pojęcia, czy to wystarczało. Springsteen wstał w pewnym momencie, wziął telefon i wyszedł. Wyraźnie wszystkim ułożyło. Ktoś wstał i otworzył okno, aby wywietrzyć klasę.
- Ten, kto zda, stawia piwo! - zarządził Lanak. Zaśmiałem się i wymieniłem spojrzenia z Ari i Garanem.
- Pogrzało faceta równo - uznałem. Garan wiedział, że nie zda. Ari powoli przyswajał tę informację. Uczył się najlepiej, ale stres sprawił, że wiele zapomniał.
- No cóż - uznał jedynie i uśmiechnął się. Wtedy ktoś najbliższej drzwi syknął.
- Teren zagrożony! - Był to jasny sygnał, że Springsteen wraca. Wszedł do klasy, tym razem bez trzasku. Usiadł na miejsce, odłożył telefon i skinął na Lanaka.
- Cała klasa obecna, tak?
- Tak, panie profesorze.
- Profesorem będę za kilka lat, tak dla ścisłości, ale... Mówcie sobie, jak chcecie. Profesor, psor, cuda, dziwy, detonator, bomba... Jakkolwiek, tylko siebie nie obrażajmy, jasne? - odrzekł i pozwolił sobie na cień uśmiechu.
Resztę lekcji poprowadził w lepszym nastroju. Zaczął opisem przemian po Wielkiej Wojnie. Wspomniał kilka nazwisk ludzi, którzy próbowali odbudować tamten świat. Zauważyłem, że gdy mówił, zaciekły błysk w jego oczach łagodniał. Pozostał zaczepny, ale dało się go znieść. Nic nam nie zadał, skończył równo z dzwonkiem, dlatego wszyscy sprawnie wyszli z klasy. Wszyscy, oprócz mnie. Gdy Ari i Garan wyszli w pierwszej fali uciekinierów, podszedłem nieznacznie do biurka Springsteena. Spojrzał na mnie i zdjął okulary z nosa, trąc powieki.
- Czy wszystko w porządku? - zapytałem, najpierw mówiąc, potem myśląc. On popatrzył mi w oczy.
- A wygląda?
- No nie - odparłem, nieco ugodzony chłodem w jego głosie. Springsteen ubrał okulary i wstał.
- A ty jak? Widzę, że oberwałeś w nos - powiedział wtedy miękkim, spokojnym głosem. Skinąłem nieznacznie głową. Rzeczywiście, mój nos był lekko opuchnięty i zaczerwieniony.
- Gorzej jest z brzuchem. Dałem radę na wf-ie, ale wieczorem będę tego żałować.
- Dlaczego nie chcecie tego nigdzie zgłosić? - zapytał nagle. Usiadł nieznacznie na biurku i skrzyżował ręce. Zadrżałem na jego słowa.
- Eee... Bo właściwie... Ojciec nic nie wie. Widziała mnie tylko matka i siostra - bąknąłem.
- A mama nie chce?
- Nie. Ze względu na tatę. Ma taką pracę, że jeśli w domu byłaby policja... Wiem, że to brzmi, jakby mój ojciec był szefem mafii, a w piwnicy znajdował się skład broni, ale... Nie. Nie chcę policji.
- Nie chcę, czyli ty, czy nie chce, że twoja mama?
- Oboje nie chcemy - poprawiłem się. On posłał mi pokrzepiający uśmiech.
- Rozumiem. To wasza sprawa, a ja nic bez zgody rodziców nie zrobię.
- Po prostu nie będę więcej wracać sam do domu.
- To z kolegami?
- Oni są chętni do obrony.
- A gdy to ich ktoś pobije?
- Wtedy znajdę tego sukinkota, oddam za kumpli, za siebie, a potem zadzwonię na policję - odrzekłem, a on zaśmiał się z niedowierzaniem.
- Obyście byli tak wojowniczo nastawieni do tej kartkówki i rzeczy związanych z nauką - mruknął.
- Ja się uczyłem.
- To się okaże - odrzekł, wykrzywiając kpiąco wargi. Chciałem mu odpowiedzieć coś równie wątpiącego, lecz do klasy zajrzała głowa Ari.
- Idziesz? - zawołał. Wzruszyłem ramionami.
- Idź - polecił mi Springsteen. - Skorzystaj z przerwy.
- Jasne. Do widzenia - odrzekłem i udałem się do wyjścia.
- Do jutra. A, wiesz co... - powiedział, przez co odwróciłem się. Wskazał na telefon. - Jakby ktoś robił jakieś problemy... Daj znać - rzekł cicho. Skinąłem głową i wyszedłem, cudem nie uśmiechając się od ucha do ucha.
***
Czwartek był najkrótszym dniem w szkole. Skończyliśmy w porze obiadowej, więc w ramach tradycji, poszliśmy na solidne placki mączne z baraniną. Serwowano je w miejscu zwanym Podniebieniem Małego Razbullaha. Tą podrzędną, ale czystą knajpkę, prowadził człowiek, którego nazywaliśmy Bachou. Nigdy nie zdradził swojej prawdziwej tożsamości, ale chodziły o nim plotki, że pracował kiedyś w stolicy, ale zwolniono go za przypadkowe otrucie ministra. Moi znajomi to baśnie mogliby pisać, nie programować.
- To, co zawsze?
- Oczywiście! - krzyknęliśmy chórem. Usiedliśmy, a ten, który przegrał w szybkiej potyczce na łokcie, poszedł zapłacić. Miałem wciąż taryfę ulgową, nie wzięli mnie do tej uwłaczającej walki.
Gdy czekaliśmy za zamówieniem, do środka wszedł ktoś, kto, na zdrowy rozsądek, nie powinien pojawić się w Podniebieniu. Była to kobieta, młoda,, zachwycająco ładna. Jej włosy mieniły się rudą barwą. W knajpce siedziało ponad piętnastu facetów, a każdy spojrzał na nią. Ona zaś, podeszła do lady i zamówiła dwa placki na wynos. Bachou, gdy tylko ją zobaczył, przeobraził się w prawdziwego szefa kuchni. Zakasał rękawy i ruszył do pracy. Naszymi plackami zajął się drugi kucharz, a Bachou kobietą. Ona usiadła na boku, odkładając rękawiczki. Staraliśmy się na nią nie gapić.
- Lanak...
- No ale weź.
- Garan. Terry.
- Nie da się.
Odchrząknąłem donośnie. Uspokoili się w trymiga. Uciekli oczami w telefony, śmiejąc się wrednie.
- Dwa placki z baraniną na wynos dla rudowłosej nimfy! Smacznego! - zawołał Bachou i podał zamówienie. Kobieta zaśmiała się.
- Na pewno będzie - odparła, wzięła placki i wyszła z wyraźną ulgą. Nie tylko jej zrobiło się lżej, gdy usłyszeliśmy, jak Bachou wzdycha.
- O w mordę...
- Bachou! - zawołał ktoś - Za młoda dla ciebie!
W knajpie rozległ się rechot. Spojrzałem na miejsce, gdzie wcześniej siedziała kobieta.
- Rękawiczki - zauważyłem nagle i zerwałem się z krzesła. Poczułem ból, ale zakląłem jedynie, porwałem jej rękawiczki i wybiegłem na zewnątrz. Ktoś krzyknął za mną, jednak nie słyszałem, kto. Skupiłem się, aby dogonić rudowłosą kobietę. Nie oddaliła się daleko. Kierowała się w stronę czarnego samochodu, bardziej klasyka, niż nowoczesnego, ale prezentującego się równie obiecująco. Dostrzegłem, że przy aucie ktoś na nią czekał.
- Szlag - zakląłem. - Zostawiła pani rękawiczki! - krzyknąłem. Ona, jak i kierowca, spojrzeli na mnie. Ja też, ale tylko na niego.
- A psor tu? - zapytałem. Springsteen posłał mi rozbawione spojrzenie.
- A ty, to co? Tak bez kurtki? Z rękawiczkami Petrii? - Zadał mi serię pytań, a rudowłosa kobieta, nazwana Petrią, zmarszczyła czoło.
- To jeden z moich wychowanków. Zapewne połowa klasy siedzi w tej budzie na plackach, co? - Skinął na mnie. Zaśmiałem się z niepokojącym rumieńcem na twarzy.
- Zatem ta banda jest od ciebie? - Petria dotknęła ramienia mężczyzny. Springsteen zdziwił się, a mnie zrobiło się głupio.
- Niech pani się nimi nie przejmuje. Oni tak zawsze. To znaczy... - próbowałem ich obronić, a ona wywinęła oczami z uśmiechem.
- Spokojnie, ja też miałam osiemnaście lat i kolegów wokół siebie - odrzekła. Springsteen poprawił okulary na nosie.
- Tyle lat, a nic się nie zmieniło.
- Tak? Przecież znasz tych wszystkich kolegów.
- Poważnie? Którzy to? - spytał, lecz zreflektował się w porę. Posłał mi przepraszający uśmiech. - Zmykaj do reszty, bo będę miał ciebie na sumieniu, gdy wylądujesz z zapaleniem płuc - powiedział. Miał rację. Nie musiałem przysłuchiwać się temu przekomarzaniu, skoro w Podniebieniu czekały na mnie lepsze rzeczy.
- Dobra, to idę. Do widzenia!
- Ej! - zawołał za mną. Puknąłem się w czoło. To jemu oddałem rękawiczki. Odebrał je tak, że poczułem jego palce na swojej dłoni. Nie stało się nic niepokojącego, ale moje wnętrzności, jak na złość, skurczyły się nieznośnie.
- Dzięki - dodał. Jakoś nieporadnie im pomachałem, po czym wróciłem do Podniebienia. Wszedłem tam, czując dziwną pustkę w głowie.
- Ale żeś poleciał za nią, Leight! - stwierdził Terry. - Dała ci swój numer?
- Debile! - fuknąłem. - Wy się tak na nią gapiliście, a nikomu do łba nie przyszło, że to dziewczyna Springsteena!
Moi kumple zrobili wielkie oczy. Zakląłem całkiem dosadnie i udałem się do Bachou, aby przynieść tym matołom jedzenie. Zamaszystym ruchem rozdarłem papier, a potem zacząłem jest. Przez cały czas mierzyłem się ze zdumionymi spojrzeniami.
***
Położyłem się na zdrowym boku. Nudziłem się długo, dopóki nie przeszkodziła mi Papaya. Weszła do pokoju z miną bliską płaczu.
- Wyjdź!
- Błagam! Nie chciałam, żeby cała szkoła się dowiedziała! - zapiszczała. Syknąłem i kazałem jej zamknąć drzwi, aby Daniel niczego nie usłyszał.
- Przepraszam. Nie chciałam...
- Nic mnie to nie obchodzi! Moja klasa i tak by się dowiedziała, ale że szkoła? Nauczyciele? Trener? Jeszcze brakowało tego, żeby woźna się dowiedziała!
- Dowiedziała się! Pytała o ciebie i...
- Papaya - powiedziałem jej imię dobitnie. Usiadłem, a ona otarła oczy. Moja złość nie prowadziła do niczego dobrego. Papaya może była mądra, ale książkowo, bo życiowo nie odróżniała się od moich prymitywnych kumpli.
- Nie będę się złościć, ale nie gadaj więcej wszystkim, że ci brata pobili.
- Powiedziałam tylko Ari i Garanowi, a potem dziewczynom z klasy.
- A to wystarczy, aby dowiedzieli się wszyscy - stwierdziłem ostatecznie. Papaya wzruszyła ramionami.
- Przepraszam - wyszeptała. Ponownie wypuściłem powietrze z ust, co świadczyło o poczuciu zażenowania, ale i rezygnacji.
- Nie rób tak. Nie gadaj o wszystkim, dobra? Wtedy będziemy kwita.
- Dobra.
- Dobra. A teraz wynocha.
Papaya zostawiła mnie z ciężkim uczuciem na sercu. Owszem, była moją siostrą, przyrodnią, ale jednak siostrą. Kochałem ją, bo odkąd pojawiła się w naszym, braterskim świecie, musiałem wiele się nauczyć. Przede wszystkim, cierpliwości. I jak na złośliwy chichot losu, gdy chciałem odpocząć, widmo zastępczego wychowawcy wtargnęło w spokój mojego wieczoru.

S: Petria zaproponowała, aby w zamian za rękawiczka, zabrać Cię jutro na wystawę do Remoterno. Nie ma opcji odmowy.

- Co do... jaja sobie robi?! - zawołałem. Ja? W muzeum? Na wystawie? Z nim i jego dziewczyną? Miałem wiele dziwnych myśli, ale żadna nie brała pod uwagę wyjścia z domu, w dodatku na wystawę. Zagryzłem wargi z wrażenia.

L: O której?
S: O 18:00. Bilety za zdaną kartkówkę.

Zelektryzowałem się na taką wiadomość. Informacja o kartkówce nie miała nic do rzeczy. Wizja wyjścia z człowiekiem-bombą i jego niebiańsko piękną dziewczyną sprawiła, że czułbym się jak intruz. Zamknąłem oczy, a wtedy przypomniałem sobie, jak Springsteen wziął ode mnie rękawiczki. Poczułem przedziwne uczucie w żołądku.
L: Z chęcią pójdę. Dzięki za info ;)
S: Proszę bardzo. Do jutra ;)
- Ale ja jestem głupi - westchnąłem. Decyzja zapadła, nie mogłem się wycofać.

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESWhere stories live. Discover now