7. NIEDZIELA

442 66 10
                                    


Po południu, tata wszedł do mojego pokoju z ciężkim kartonem. Położył go w kącie. Kaszlnął, po czym wyprostował się.

— Masz. Śmierdzą i są od kurzu. Leciałem po tytułach. Jeśli nie znajdziesz nic ciekawego, wywal je — oznajmił.

Wyłączyłem pośpiesznie komputer, poświęcając resztę wolnego czasu temu kartonowi. Wyglądał obiecująco, przynajmniej na pierwszy rzut .Większość książek wydano zapewne czterdzieści lat temu, wszystkie pachniały starością. Wertując kolejne tytuły, natrafiłem na zaskakująco ciekawe treści.

Kawowym szlakiem przez Góry Berelskie. Sekretne życie muzyków wodnych. Frezeschtein'sir, czyli mądrości ludzi Ziem Oddanych. No, super — przeczytałem i kaszlnąłem od ilości kurzu, jaka wzbiła się w powietrze. — Błądzenie, czyli o sztuce wyboru i poszukiwaniu celu. Brzmi, jak moje życie — mruknąłem, sięgając po ostatnią książkę. Była to powieść o bibliotekarzu, który szukając pewnego owocu dla brata, wplątał się w niezłą intrygę. I jak przypuszczałem, mnie także wciągnęła ta intryga, i to niemal na całą niedzielę.

***

Wieczorem nie mogłem odmawiać swoim przyjaciołom. Włóczyliśmy się nieco po okolicy, szczególnie blisko torów. Znajdowały się na wzgórzach, dlatego mieliśmy stąd widok na centrum Yeeds, na odległą rzekę, a także na nasze, ciche przedmieścia. Lubiliśmy tu przychodzić, aby gapić się na miasto. Siedzieliśmy tam długo, paląc papierosy i pijąc po puszce piwa.

— Matka robiła dzisiaj jakieś podchody. No mówię wam, męczyła mnie, czy wiem, czy idę na uniwerek, czy do roboty po maturze — odezwał się w pewnym momencie Garan.

— I co? — odpowiedział Ari, gasząc papierosa na pordzewiałych torach. Wyprostował się po chwili, patrząc na Garana.

— No jak to, gdzie? Do roboty! Ty naprawdę widzisz mnie w tej sztywniackiej aurze bibliotecznego splendoru? — odparł. Zmarszczyłem brwi, Ari też, bo nie rozumieliśmy, co nasz przyjaciel miał na myśli. Jego zaskoczenie sugerowało, że on też nie miał pewności, co powiedział. — Ty się nadajesz, Ari. Ty i Leight, nie ja. Ze wszystkich, których znamy, to właśnie wy. No, i Lanak.

— Lanak nadaje się nawet pod latarnię — stwierdził Ari, na co parsknęliśmy śmiechem. Miał rację, nie mogliśmy zaprzeczyć. Z ostatnim wypalonym papierosem, ulotnił się nasz entuzjazm. Nie mieliśmy już chęci przesiadywać w szkole, szczególnie, że za kilka tygodni miała zacząć się wiosna. Czekaliśmy na nią, bo jej nadejście oznaczało powolne zakończenie klasy maturalnej, a tym samym, długiej beztroski.

Odprowadziliśmy Garana niemal pod drzwi. Jego babcia pomachała nam z okna, dlatego, jak uprzejmi koledzy jej wnuczusia, grzecznie odmachaliśmy. Garan zirytował się, lecz nie zdążył odpowiedzieć, gdy babcia przywitała go od progu. Gawędziliśmy z nią trochę, znajdując tym samym więcej powodów, aby ponabijać się z Garanana. Odeszliśmy w zadowoleniu, rozmawiając o rzeczach mało ważnych. Odniosłem jednak wrażenie, że Ari chce coś powiedzieć, ale nie ma sił, aby zebrać słowa. Znałem go jak nikogo innego, dlatego uznałem, że nie może dłużej męczyć się z tym. Musiałem mu dopomóc:

— Dręczy cię to, co mówił Garan?

— Dręczy mnie to, że choćbym chciał, nie mogę niczego zmienić, bo nie mam żadnego wpływu, nie mogę — odrzekł Ari po chwili namysłu. Spojrzał gdzieś w niebo i wziął oddech, jakby zatrzymał płacz.

— Ari — wyszeptałem jego imię, a on zacisnął pięści.

— Wy sobie pójdziecie, gdzie chcecie, a ja tu zostanę. Operacja ojca się nie udała. Będzie miał drugą, i jeśli ta się nie uda, będzie jeździł na wózku. Wtedy będę musiał zająć się matką i małymi. I... Jestem na to gotowy, ale boję się... Cholernie się boję, jak nigdy wcześniej — wyznał. Nie wstydził się swoich łez.

Z naszej trójki, to Ari był najbardziej dojrzały. Nosił w sobie wiele spokoju, wiele wiedział, był najbardziej odpowiedzialny. Musiał stać się takim. Latem wydarzył się straszny wypadek na budowie, gdzie pracował jego ojciec. Został przygnieciony przez betonowy blok, który złamał mu kręgosłup. Na szczęście, nie uszkodził rdzenia kręgowego, dlatego istniała szansa, aby ojciec Ari stanął ponownie na nogi. Lekarze próbowali wszystkiego, na początku wielu skomplikowanych operacji. W tej sytuacji, jako że Ari był najstarszy z piątki rodzeństwa, robił wszystko, aby pomóc swoim rodzicom. Podziwiałem go, zawsze i wszędzie. Czułem też wdzięczność, że chciał znać kogoś takiego, jak ja i Garan.

Kiedy opowiedział mi, co go dręczyło, poczuliśmy się jakoś lepiej, a przynajmniej on. W jednej chwili uznałem, że moje piątkowe wyjście nie równa się w niczym, z czym mierzył się Ari. Wyjście do muzeum nie mogło równać się z tym, co czekało na nas po zakończeniu szkoły. Przełknąłem ślinę z gorzkim uśmiechem. Nie śmiałem zawracać głowy Ari takimi głupotami. A może to wcale nie były głupoty, tylko niezwykle poważna sprawa, która budziła we mnie strach równie silny, co decyzje dorosłego życia? Niczego nie powiedziałem w drodze powrotnej, gdy odprowadziłem Ari do domu.

Poczuł się lepiej, dlatego choć w tej kwestii poczułem ulgę. Pomachałem mu na pożegnanie i ruszyłem w swoją stronę. Zerkałem co jakiś czas na telefon, czy być może jakiś zagubiony w czasoprzestrzeni sms, nie trafił właśnie do mnie. Nic z tych rzeczy. Za dużo sobie wyobrażałem. Za dużo też się bałem.

Wracając do domu, znów płakałem. Powodów było wiele: szkoła, nadchodząca wiosna, ja. Im więcej tym myślałem, tym bardziej czułem się niezdolny do podjęcia decyzji. Owszem, robiłem wiele, ale tylko dla siebie. Nigdy dla innych. O tym, co naprawdę mogłem dać drugiej osobie, milczałem. Ari potrafił dać swój spokój, niemalże opiekuńczość. Garan — szczerość, gdy nie rozumiał, czego świat oczekiwał. A ja? Dawałem im milczenie. Nie miałem odwagi, aby powiedzieć, że poszedłem z naszym zastępczym wychowawcą do muzeum, potem do kawiarnii. Problem nie tkwił w tym, że uczył nas, ale w tym, jaki był. Nieoczywisty, uznałem, gdy jeszcze raz analizowałem piątkowy wieczór. Jego też analizowałem. Traktowałem w ten sposób niewielu. Dziewczyn niemal nigdy, w pewnych kwestiach nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Przekonałem się o tym rok temu. Zorientowałem się, że to, nie była ich wina, ale też nie moja. Po prostu tak wyszło. Zdecydowałem, że lepiej będzie milczeć.

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESWhere stories live. Discover now