16. WTOREK

456 55 21
                                    

Euforyczny stan skończył się, gdy rano uświadomiłem sobie, że nie umiałem niczego na sprawdzian. Nie miałem czasu chociaż trochę się pouczyć. Rozum zgubiłem przez doktora historii. Do szkoły dotarłem więc z poczuciem całkowitej kapitulacji. Oblałem sprawdzian, jeszcze zanim go napisałem. Moi kumple próbowali ostatkami sił nauczyć się czegoś, płacząc lub śmiejąc się rozpaczliwie. Stanąłem Ari i Garanem, obserwując ich walkę. Dołączył do nas Lanak.

— Mocno się zesramy z nerwów?

— Ty najmocniej — odrzekł mu Garan, za co oberwał z łokcia. Posłałem Lanakowi wymowne spojrzenie, a ten zabrał ręce z krzywym uśmiechem.

— No tak, ludzi pana Abelarda nie rusza się — przypomniał sobie łaskawie. Dobrze wiedziałem, że odreagowuje w ten sposób stres. Cicho wzdychając, spojrzałem na godzinę, Garan też.

— Za piętnaście minut rusza sprzedaż.

— Nic mi nie mów. Oddam pustą kartkę i na pocieszenie kupię sobie bilet — mruknął, śmiejąc się z rezygnacją.

Mnie także zachciało się śmiać nad własnym losem. Spojrzałem na Ari. Był spokojny, chociaż po oczach poznałem, że w takich chwilach, liczył się dla niego jedynie ojciec. Posłaliśmy sobie pocieszający uśmiech.

— Powtórzyłeś coś?

— Jedynie to, że jestem matematycznym debilem.

— Leight, proszę cię.

— Tylko że... to prawda.

— Zobaczymy — uciął krótko, bo na korytarzu pojawiła się matematyczna kobieta-terminator.

***

Muzyka w mojej głowie nie przestała brzmieć nawet wtedy, gdy dostałem kartkę z zadaniami. Przed lekcją Lanak nuci piosenkę d'Advocats, którą dziewczyny zaczęły śpiewać, jak żałobną pieśń. W chwili, gdy już wszelkie głosy umilkły, wystukałem rytm długopisem. Reszta skrobała po kartach w gorączkowym namyśle, a mnie, oprócz pustki, w głowie rozbrzmiewały kolejne utwory d'Advocats. Sho spodobałby się ich teksty. Miały mądre słowa, bardzo pokojowe, chociaż agresywnie wyśpiewane. Od rozmyślań nad zespołem, przeszedłem do Sho.

On mnie lubił. Przestałem mieć wszelkie złudzenia. Gdyby było inaczej, nie patrzyłby mi w oczy tak często, nie szukał kontaktu, nie trzymałby mojej dłoni. Przyjaźń dawała wiele radości, ale nie budziła w nas dzikusów. Kiedy byliśmy razem, zachowywaliśmy się jak pozbawieni rozumu. Na bogów.

Nie należałem do jego świata. Nie znałem się na jego dziedzinie, daleko mi było do łamacza serc. To on wyglądał wspaniale, oczy miał piękne, ciało wysportowane. Grzeszył wiedzą, inteligencją i ironią. Cud-chłopak i taki przeciętniak, jak ja? Brzmiało to bardziej, niż nieprawdopodobnie. Jego zachowanie wskazywało jednak na coś innego.

— Oszaleję — wyszeptałem i schowałem twarz w dłoniach.

— Leight — rozległ się nagle donośny szept. — Masz chusteczki?

Otrząsnąłem się, rozpoznając głos Ari. Spojrzało na nas kilka osób, w tym nauczycielka. Widząc, że nie kombinowaliśmy niczego spektakularnego, przyglądała się, jak szukałem paczki chusteczek i podałem ją Ari. Posłał mi uśmiech, wziął jedną i po cichu wysmarkał się. Oddał mi paczkę z dyskretnym podziękowaniem. Wymieniliśmy spojrzenie, po czym spojrzałem w kartkę pustą, całkiem jak moja głowa. Uznałem, że z podobną frajdą, co patrzenie na speedzie, mogłem schować chusteczki. Wtedy zmroziło mnie.

W środku tkwiła karteczka — dyskretnie wciśnięta, zgięta na pół, zapisana do granic możliwości. Rozpoznałem pismo Ari. Wyciągnąłem ją niepostrzeżenie, wsadziłem paczkę do plecaka i czując, że wygrałem życie, zacząłem dyskretnie spisywać odpowiedzi wyliczone przez mojego anioła stróża.

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESWhere stories live. Discover now