26. PIĄTEK

369 47 6
                                    

 Czymkolwiek innym mógł zacząć się ten dzień, ale zaczął się deszczem, i to tak zaciekłym, że zepsuł mi humor. Nie tylko ja przestałem cieszyć się na zbliżający się weekend. Sprawdzając prognozę pogody wiedzieliśmy, że miało padać do poniedziałku.

— No to co, posiadówka u kogoś, zamiast spotkania w plenerze — podsumował Garan.

Pokręciłem głową. Jak na razie nie, miałem ochoty na kontakt z ludźmi odurzonymi przez alkohol, którym mogło grozić coś niebezpiecznego, jak upadek do szybu windy. Uśmiechnąłem się dopiero wtedy, gdy Ari otrzymał telefon od swojej mamy. Wysłuchał ją bardzo uważnie, a potem, prawie wstrzymując łzy, oznajmiał nam najweselszą wiadomość tygodnia, o ile nie roku.

— Lekarze zbadali tatę. Operacja się udała. Będzie znów chodzić — wyszeptał. Zagryzłem wargi, czując rosnące w sercu ciepło. Garan też ucieszył się niezmiernie, biorąc pod ramię Ari.

— No widzisz, mówiłem. Leight pewno też, ale widzisz. Wszystko będzie dobrze — powiedział, przyciskając go do siebie. Ari zaśmiał się z ulgą.

— Wiem, wiem... Ale... To wciąż siedziało mi w głowie.

— No, to teraz — zacząłem i pchnąłem drzwi szkoły — nie może być już lepiej, panowie.

— Może — zaprzeczył Ari. — Musimy poznać czwartego kumpla w naszym składzie.

— No właśnie! — potwierdził Garan i puścił Ari, wieszając się teraz na mojej szyi. Zaśmiałem się, pośpiesznie uwalniając się z jego uścisków.

— Co? Zobaczy nas i będzie robił ci sceny zazdrości? — zażartował mój przyjaciel.

— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Po prostu nie chcę tobą śmierdzieć, bo kiedy będziemy się tulić, może coś wyczuć — odparłem. Ari uznał moje zwycięstwo w tej potyczce donośnym rechotem, słyszalnym na całą szkołę.

***

Znów przejawiałem skrajną upierdliwość, ale Sho od rana nie odezwał się. Owszem, wychodził ze szpitala, lecz nie napisał, kto go odbiera, o której godzinie. Nie wiedziałem też, gdzie miał spotkać się z bratem. Może u niego w domu, a może gdzieś na mieście? Tego wszystkiego mogłem się jedynie domyślać.

Przy kolacji nawet mama przyglądała mi się jakoś uważniej, bo gdy nałożyła nam bekonu, szturchnęła ojca. Tata pojawił się po prawie tygodniu nieobecności, zachowując się tak, jakby nic się nie wydarzyło. A wydarzyło się, i to wiele, a on na pewno nie miał o niczym pojęcia. Nie wiedząc czemu, gdy zapytał mnie , czy coś się stało, wstałem nagle od stołu i mało uprzejmie podziękowałem za jedzenie. Matka zawołała moje imię, ale olałem ją, jak i całe rodzinne towarzystwo. Wyszedłem na ogród, biorąc ze sobą psa.

Usiadłem na krześle na tarasie, obserwując zachowanie Fido. Pies przeszedł po mokrym trawniku. Pomerdał ogonem na widok siedzącego na płocie Thadeusha, po czym przysiadł się obok mnie. Pogłaskałem go za uchem, palcami osuszając mu sierść.

— Przeziębisz się, staruszku. Chodź do domu — zawołałem go, klasnąłem w dłonie i otworzyłem drzwi ogrodowe.

Pies nie pobiegł za moją komendą, a na widok taty, który pojawił się w przejściu. Spojrzałem na niego, po czym w piekącym uczuciem w środku, wróciłem na swoje krzesło. Rozejrzałem się po ogrodzie, z dala od wzroku ojca. On wziął inne krzesło, przystawił do mojego i rozsiadł z zadowolonym uśmieszkiem. Obaj obserwowaliśmy, jak Thadeush zeskoczył z płotu i uciekł gdzieś w krzaki.

— Pogoni go zaraz kundel sąsiadów — zagadał tata.

— No trudno. Przynajmniej się nauczy, że nie ma opuszczać domu — odparłem oschle. Tata zaśmiał się.

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESWhere stories live. Discover now