12. PIĄTEK

471 61 10
                                    

 Gdyby znalazł się jakiś lepidopterolog z poetyckim tchnieniem, trafiłby mu się niezły obiekt badawczy. Przez noc nie zmrużyłem oka, a gdy rano wstałem, nawet łóżko nie wykazywało właściwości przyciągających. Myśląc na wpół trzeźwo, poszedłem się umyć, potykając się przy okazji dwa na korytarzu. Na śniadanie nie zjadłem za wiele, jakby rzewne owady w brzuchu miały dostarczyć energii na następne godziny. I tak też się stało.

Nigdy wcześniej nie czułem takich motyli w brzuchu. Ciągle widziałem Sho, nawet gdy zamknąłem oczy. Przypominając sobie, jak trzymaliśmy się za ręce, gubiłem myśli. Wszystko kierowało mnie w jego stronę. Przekonałem się o tym, gdy przed zajęciami zawodowymi spotkałem go na korytarzu.

Szedł z Hecktrą, pochłonięty całkowicie rozmową z nią. Niósł kubek z kawą, który przyłożył do ust. Wtedy złapaliśmy się spojrzeniem. Dałbym sobie rękę uciąć, że on poczuł takie samo napięcie, co ja. Jego zdziwienie objawiło się nadzwyczajnie. Sho poparzył sobie wargi kawą i kaszlnął, a Hecktra przestraszyła się na jego reakcję. Zapewnił ją, że nic się nie stało. Winną była jego niezdarność. Załatwiał sprawę z wdziękiem, zadowalając moje oczy na długi czas.

— Leight.

— No?

— Wyglądasz, jakbyś porządnie się zjarał.

Zerknąłem na Garana i otrząsnąłem się. Faktycznie wyglądałem, jak odurzony czymś mało legalnym, ale sytuacja wydawała się, jak wyjęta spod prawa. Obserwowałem, jak odchodził w tej szkolnej dziczy. Spokój towarzyszył nam wczoraj, dzisiaj całkowicie zniknął. Porządny doktor z uniwersytetu miał problem z piciem kawy, gdy skrzyżował spojrzenie z uczniem. Gdzie tu leżały granice pomiędzy przyzwoitością, a głęboko skrytym pragnieniem bycia zaspokojonym? Sho zniknął, zostawiając mnie bez odpowiedzi. Pozostawił po jedynie cierpliwie nadchodzący chaos.

***

Berthel znalazł nas w szatni, gdy po przebraliśmy się w normalne ciuchy. Przywitaliśmy się, a potem sprawnie wyszliśmy z szatni. Zmagałem się jeszcze z kurtką, Garan z plecakiem, kiedy dotarliśmy do wyjścia.

— Brat zgodził się bez wahania. Po dziewiątej macie być gotowi — oznajmił krótko. Poczęstowałem ich gumą do żucia i skinąłem głową.

— Idealnie. Co chce w zamian?

— Dobre piwo i czyste ręce.

— Nie będzie trudno — odrzekł z uśmieszkiem Garan. Ari posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Tamten westchnął.

Z szatni dotarliśmy na główny korytarz. Zdawało mi się, że niemal cała szkoła wychodzi w jednym momencie. Wszyscy celebrowali nadchodzący weekend. Mnie ta radość nie dotyczyła. Czekała mnie harówka na zmywaku, a potem wyjazd z bandą wolontariacką i moją siostrą. I jeszcze Sho. Sho sobotni. Sho niedzielny. Sho siedmiodniowy.

— O kuźwa — mruknął nagle Garan i naciągnął szalik na twarz. Zauważył coś, a raczej kogoś, kogo zobaczyliśmy, gdy wyszliśmy na zewnątrz.

Na zewnątrz stały dwie osoby. Ona, piękna, powabna, jak z bajki. On, przystojny, inteligentny, zabawny. Rudowłosa szmata i zakłamana gnida. Rano, lepidopterolog-romantyk oszalałby ze szczęścia. Teraz, rozpłakałby się z rozpaczy, uniósł dłonie na pomstę do nieba i skrzyczał bogów, że sprowadzili tnieszczęście. Ledwo ofiarowali mu powód do radości, a już zabili wszystkie motyle, bez litości i ostrzeżenia.

— Kurwa — zakląłem i przyspieszyłem kroku. Garan zrobił tak samo, pamiętając o sytuacji w Podniebieniu. Ari zrozumiał powód naszego zmieszania, a Berthel jedynie wzruszył ramionami. Szliśmy więc w ciszy, aby jak najszybciej dotrzeć do przystanku. To jednak nie pomogło, aby Sho mnie przeoczył.

Petria szukała w telefonie czegoś z takim zainteresowaniem, że zapomniała o świecie wokół. Sho czekał w wyraźnym znudzeniu, aby skończyła. Rozglądał się. I wtedy mnie zobaczył. Coś go zabolało, gdzieś głęboko w środku. Sprawiło, że się zarumienił. Stało się tak, gdy poczuł na sobie moje spojrzenie. Zimne, oskarżycielskie, zawiedzione. W mojej obecności zachowywał się jak niespełna rozumu. Owszem, musiał taki być. Sprowadził swoją dziewczynę do szkoły. Zawiodłem się na nim. Za bestialskie zabicie motyli w moim sercu, nie miał co liczyć na wybaczenie.

***

Szaleńczy stan trwał do wieczora. Szaleniec, jaki obudził się we mnie, domagał się zemsty za zadane krzywdy. Czterech społecznych dzikusów pomogło mi w załatwieniu tej sprawy. Wsiedliśmy z auta brata Berthela. Twarze mieliśmy zakryte szalikami, aby nikt nas nie rozpoznał. Nie mieliśmy się jednak czego obawiać. Przyjechaliśmy tam jedynie dla obecności.

Dzielnica kolejarzy o tej porze wydawała się jeszcze mroczniejsza i niebezpieczna. Labirynt ulic sprawiał, że ogarniał mnie niepokój. Mimo to, nie wycofałem się. Wendettę zorganizowano na moją prośbę, a Berthel, posiadając kontakty z odpowiednimi ludźmi, dopilnował, aby choć trochę wynagrodzić moje upokorzenie. Przyjrzałem się ciemnej ulicy. W samochodzie panowała ciemność, doskonale chroniła nas przed zdemaskowaniem. Mrok towarzyszył nam niemal przez całe widowisko.

Z jednej z kamienic wyszedł jakiś osiłek. Rozejrzał się, splunął na chodnik i zapalił papierosa. Zanim zdążył porządnie się zaciągnąć, na ulicy, jak demony zrodzone w czerni, pojawiło się kilku zamaskowanych mężczyzn, rosłych jak szafy i w żadnym stopniu nie nastawionych przyjaźnie. Ten, który wyszedł z kamienicy, obejrzał się za siebie, a tamci, mając pewność, że znaleźli swoją zgubę, ruszyli za nim. Koleś szybko zrozumiał, że miał kłopoty, dlatego zaczął biec. Wstrzymałem oddech. To wszystko działo się przeze mnie.

— Skurwiel — mruknąłem i wcisnąłem się w fotel samochodu. Grupa osiłków ruszyła za tamtym. Nie wiedziałem, jak mogło się to skończyć, nie to, co na ulicy, gdzie czekaliśmy na pokaz siły ludzi w dzielnicy.

Tuż pod domem Redrensa pojawił się niespodziewanie pojedynczy płomyczek. Ari naprężył się, a Garan, zachwycony tak, jak Berthel, przyłożyli nosy do szyby. Spektakl właśnie się zaczął. Nagły blask racy świetlnej przeciął mrok. Czerwień ogarnęła nasze twarze, bruk, szkło, kamień. Wyglądała, jak eksplozja bomby w dzielnicy grzechu. Raca została rzucona w górę, potem zapikowała i potoczyła się pod śmietnik. Mały płomień pokazał się ponownie. Wskoczył do śmietnika, a to, co nastąpiło, przeraziło nas samych.

Metalowy kontener wypluł z siebie setki petard i fajerwerków. Takiego hałasu nie spodziewał się żaden z nas. Huk wystrzałów wstrząsnął dzielnicą kolejarzy. Ludzie wybiegali z domów, krzyczeli. Panika rozsiała się sama. Zanosiło się na atak, a chodziło jedynie o zemstę. Bezwzględną. Perfidną. Zaciekłą. Redrens mógł oszaleć, ale nie ja kazałem mu wszczynać wojnę.

Na ulicy zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Coraz większe grupy ludzi pojawiały się wokół kontenera. Pilnowali, aby nie wybuchł pożar. Powietrze wystarczająco śmierdziało spalenizną, aby brat Berthela przekonał się, że był to odpowiedni moment na ucieczkę. Włączył silnik i wjechał na jezdnię. Kiedy inny panikowali, on śmiał się. Odjechaliśmy z dzielnicy kolejarzy w towarzystwie fajerwerków i niepokojącego chichotu kierowcy. Dopiero wtedy czułem, że mam się czego bać. On jednak, jak pan swojego losu za kierownicą własnego auta, odwiózł nas do domu. A o tym, że byłem pomysłodawcą zemsty na Redrensie i jego agresywnym kumplu, nie dowiedział się nikt. Nigdy. Poza jedną osobą, oczywiście. Wszystko w imię odwetu za śmierć motyli.

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz