17. ŚRODA

409 54 12
                                    

Poranek pełen słońca sprawił, że czułem się wspaniale. Wyrobiłem się na czas, autobus przyjechał punktualnie, nigdzie nie ubrudziłem mundurka. W autobusie nie było żadnego śmierdzącego typa, znalazłem wolne miejsce. Widok szkoły nie sprawił, bym skrzywił się. Było pięknie, jak nigdy.

Spotkałem Garana i Ari na korytarzu, każdemu przybijając piątkę, choć temu drugiemu trochę dłużej. Posłałem mu pełen wdzięczności uśmiech. Bez słów zrozumiał. Przechodząc obok tablicy z dyżurami nauczycieli, zerknąłem, kiedy przychodził Sho.

— Idealnie — mruknąłem, widząc, że będzie za godzinę. Ale on znów mnie zaskoczył.

Pojawił się przed lekcją na korytarzu, odnalazł mnie wzrokiem i pomachał. Czując, jak zabiło mi serce, przeprosiłem chłopaków i niemalże do niego pobiegłem.

— Hej — powiedział z szerokim uśmiechem.

— Hej — odparłem mu, rumieniąc się.

Sho też zaczerwienił się. Stał w jasnym świetle, dlatego nie przeoczyłem tego faktu. Przeszliśmy się przez korytarz, szukając miejsca, gdzie było jak najmniej osób. Gdy zostaliśmy sami, nic mnie nie powstrzymało. Objąłem go. Sho przyjrzał się temu niespodziewanemu zagraniu.

— A więc to tak. Od samego rana — rzucił mi wyzwanie. Zmieniłem taktykę. Chwyciliśmy się za ręce. Prawie umarłem z wrażenia, on też.

— No... Teraz to tak będzie?

Sho zachichotał, lecz puścił mnie nagle, bo ktoś wyszedł zza rogu. Speszył się solidnie. Czekał, aż znów będziemy sami.

— Przepraszam — wyszeptał — ja po prostu...

— Po szkole — uznałem, a on pokiwał głową. Popatrzył mi w oczy uważnie.

— Nie ogarniam, co się dzieje. To jest wspaniałe, ale przekraczające ludzkie pojęcie.

— Przekraczam ludzkie pojęcie? — powtórzyłem, a on zaśmiał się.

— Nie. To znaczy... Chyba tak, ale zróbmy to we dwóch, jest więcej frajdy.

Sho był niemożliwy. Mówił o nieprawdopodobnych rzeczach z takim spokojem, że naprawdę zacząłem zastanawiać się, czy nie śniłem. Jakbym wołał o potwierdzenie, Sho uniósł dłoń i śmiałym ruchem pacnął mnie w czoło.

— Masz minutę do lekcji, koniec naszej schadzki — oznajmił. Zmarszczyłem brwi z niezgodą.

— Liczysz mi czas?

— Pięćdziesiąt sekund...

— Sho.

— Czterdzieści sekund.

— Minęło dopiero pięć.

— Zmykaj — wyszeptał z łobuzerskim błyskiem w oczach.

Stado dzikich motyli zmartwychwstało w moim brzuchu i zerwało się do lotu. Cudownie było poczuć ich obecność. Gdy Sho przywołał się do porządku, przypomniał sobie o czymś. Sięgnął do torby, wyciągając z niej białą kopertę.

— Bilety. A teraz leć — wyjaśnił, podając mi ją.

Zerknąłem na zegarek, naprawdę miałem mało czasu. Musiałem wracać. Sho, najwspanialsza istota na świecie, czekał tak długo, dopóki nie zniknąłem za rogiem.

Do końca dnia czułem coś, czego nie potrafiłem wyrazić słowami. Dzikusy jednak nie musiały opisywać swoich uczuć. Chciały doznawać. Ja chciałem. Jego. Wszystko wskazywało, że on też chciał.

***

Po zajęciach zawodowych, Garan musiał iść do łazienki. Odgrażał się, że jeśli nie poczekamy, obsika nas w autobusie. Odesłaliśmy go bez większego protestu. Postanowiłem wykorzystać okazję, aby porozmawiać z Ari.

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESWhere stories live. Discover now