18. CZWARTEK

444 54 11
                                    


   Gra w kosza otworzyła mi umysł od samego rana. Przepychaliśmy się w walce o piłkę, biegliśmy jak oszalałe plemię. Trzymałem się blisko Garana. Mój przyjaciel wziął sobie za punkt honoru, aby zdobyć jak najwięcej punktów dla drużyny. Biegał po boisku, przejmował piłkę, blokował przeciwnika. Miał krzepę, na pewno lepszą, niż ja i Ari. Wciągnęliśmy się w mecz niezwykle. Nie chciałem być gorszy.

Spróbowałem odebrać piłkę, kozłować ją, rzucić celnie do kosza. Nie trafiłem ani razu Mieliśmy jednak szansę na wygraną, którą Garan wykorzystał. Oglądałem całą akcję, łapiąc oddech. W takich momentach, zawsze myślałem, że warto częściej wychodzić z domu. Zastanawiałem się kiedyś nad bieganiem, ale miałem odpowiedniej motywacji. Może Sho chciałby ze mną biegać? Wyglądał na takiego, co byłby chętny. Rozmarzyłem się, myśląc o nim.

— Leight! — krzyknął ktoś. W ostatniej chwili uratowałem się przed oberwaniem z piłki.

— Cholera! — wrzasnął Lanak i podbiegł do mnie. — Leight, wszystko okej?

— Tak... Serio! — zapewniłem go, choć przestraszyłem się nie mniej, niż on.

— Przepraszam... Myślałem, że złapiesz i...

— Stary, wszystko okej! Już, uspokój się. Zamyśliłem się po prostu.

— To zostaw zbędne myśli i do gry! — zawołał nagle trener. Zaczerwienił się na twarzy, patrząc na nas. — Uważajcie, jak gracie! Nikt nie będzie zbierać was z boiska, a na pogotowie będzie już za późno!

— Wiem, trenerze, wiem! Przeprosiłem Leighta! — wytłumaczył się Lanak. Trener pokręcił głową.

— Super! Żeby odechciało ci się takich sytuacji, trzydzieści pajacyków!

— Trenerze! — jęknął.

Tamten był nieugięty. Dmuchnął w gwizdek, aby uciszyć go. Starcia z trenerem nauczyły mnie, aby trzymać język za zębami, inaczej sięgał po gwizdek. Lanak o tym nie wiedział. Skończyło się tak, że przewodniczący klasy wykonał najbardziej kompromitujące ćwiczenie na świecie.

***

Aby odreagować stres, Lanak zarządził, aby na okienku pojechać do Podniebienia. Chciałem tam jechać, ale obawiałem się, że czterdzieści pięć minut mogliśmy nie zdążyć. Dotarcie na miejsce zajmowało wiele czasu, a co dopiero zamówienie placków i zjedzeniu ich. Chłopacy przyjęli jednak ten pomysł z entuzjazmem. Kto nie chciałby wyjść w środku lekcji, nażreć się i wrócić na historię? Zakpiłem z ich podejścia. Garan też chciał iść, Ari już nieco mniej. Sprawa była jednak przegłosowana — ośmioosobową grupą wybraliśmy się do Podniebienia.

Bachou rozgadał się niezwykle, gdy pojawiliśmy się w jego knajpie. Przyrządził dla nas placki nieśpiesznie, mówiąc, ile Papirusów zaczęło do niego przychodzić. Gadał o jakieś bójce w sklepie po drugiej stronie ulicy, o rzucaniu butelek przez sąsiada, o stadzie bezdomnych kotów. Każda z tych informacji mogła być ciekawa, gdyby nie czas, jaki nam pozostał. Bachou zgadywał też, kto tym razem stawiał. Padło na Terry'ego. Ostatni raz płacił w grudniu, dlatego nie wykręcił się. Miał przy sobie wiele drobniaków, chyba więcej, niż Ari za korki, dlatego długo liczył odpowiednią kwotę.

Bachou grzeszył cierpliwością, ja już niekoniecznie. Zerkałem na zegarek, widząc, jak uciekały nam minuty. Ari zauważył, że siedziałem, jak na szpilach. Rozgryzł mnie bez większego wysiłku.

— Wrócimy autobusem — mruknął, gdy Bachou zaczął wydawać placki. Przewróciłem oczami na jego słowa.

— O ile zdążymy. Mamy dwadzieścia minut. Sądzisz, że nażrą się w pięć minut?

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESΌπου ζουν οι ιστορίες. Ανακάλυψε τώρα