20. SOBOTA

462 53 24
                                    

Kupiliśmy grillowane żeberka, najedliśmy się warzyw i popiliśmy lekkim, piwem. Udaliśmy się do innej knajpy, gdzie znów zamówiliśmy piwo i coś o egzotycznej nazwie. Gdybym mógł, próbowałbym wszystkiego. W centrum Yeeds, gdzie nikt nie zamierzał spać, poczułem się, jak w innym świecie. Zazwyczaj chodziłem z chłopakami na domówki, a tu? Nie znałem nikogo, ale też nikomu nie przeszkadzałem. Szedłem z Sho za rękę bez krępacji. Mówił, że miał innych gdzieś. Tylko ja się liczyłem. Powiedział mi o tym. Odkąd wypiliśmy, wiele mówił. Dwa razy wyznał, że mnie uwielbia. Chciałem zapytać o więcej, ale on zaproponował, żebyśmy znów poszli czegoś spróbować. Zgodziłem się.

Doszliśmy do trzeciego baru, zamówiliśmy shoty, jak na odwagę przed prawdą ostateczną. Kiedy wypiłem jednego, wiedziałem, że musimy zwolnić. Usiedliśmy w cichym miejscu, strategicznie blisko toalety. Sho zdjął kurtkę, położył na płaszczu i odchylił głowę. Zamknął oczy. Nie mogłem oderwać od niego spojrzenia.

— Za dużo. Alkoholu, znaczy się — wymruczał pod nosem. Wziąłem go za rękę, gładząc ją i podziwiając. Okazało się, że Sho, jak równie piękny, tak słabą miał głowę. Musiał odetchnąć.

— Chcesz może wody? Przyniosę.

— Nie. Nigdzie nie odchodź.

— W takim razie nigdzie nie idę — odparłem, tuląc się do niego.

Sho podniósł się i ucałował mnie w czoło. Oniemiałem, a on westchnął cicho. Poczułem ciepłe powietrze na skórze. Wszelka skala zachwytu została pobita, gdy zagłębił palce w moich włosach.

— Wybacz mi...

— Ale co? — zdziwiłem się. Sho podrapał mnie za uchem.

— Że musisz tyle czekać. Próbuję poradzić sobie z wieloma sprawami. Mam teraz jeden, wielki chaos. Chciałem zaprosić cię do swojego życia, gdy będzie czysto.

— Mów dalej.

— Mam problemy z matką i bratem. I... z Pertią też nie ma dobrze. Od dawna nie jest. Jest syf. Syf totalny. I...

— Nie chcesz, to nie mów.

— Tylko, że ja chcę. Tu i teraz, żeby wszystko... było jasne. Rozumiesz? Chcę, żebyś wiedział.

— Zatem Sho, mów.

— Okej... — Sho usiadł wygodniej, zdjął okulary i przetarł oczy. — Dobra. Ja... Myślałem sobie długo. Bardzo długo. Chciałbym, żebyś dał mi trochę czasu na uporządkowanie spraw. A ty, skończ mi te osiemnaście lat, bo... Nie chcę mieć żadnych wyrzutów sumienia.

— Sho...

— Pogubiłem się. Wydawało mi się, że nic mnie nie zaskoczy. A potem poznałem ciebie. Cholera. Czuję się, jakbym odżył. Nie miałem pojęcia, że tak potrafię. Bo to, co czuję do ciebie, przyszło tak, po prostu — wyznał szeptem i ubrał okulary na nos. — W dodatku, ta różnica wieku, ani trochę mi nie przeszkadza. Nic a nic. Dlatego chcę, żebyśmy sobie wszystko poukładali, żeby niczego szlag nie trafił. A szlag zaraz trafi mój pęcherz. Masz. — Wyciągnął z kieszeni telefon, portfel i klucze. — Pilnuj. Mógłbym zgubić w kiblu. — Wyplątał się z mojego uścisku, posłał uśmiech i chwiejnym krokiem udał do toalety.

Odprowadziłem go wzrokiem, modląc się, aby nie zrobił sobie krzywdy, nie wpadł na kogoś i nie wdał w jakąś bójkę. Bogowie. Mogłem się o niego martwić. Chciał tego, sam powiedział. Westchnąłem i spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga w nocy. Nie czułem się ani trochę senny, a wręcz przeciwnie, wrzały we mnie emocje. Zagryzłem wargi, próbując zrozumieć, co się stało.

Zerknąłem na jego rzeczy. Ułożyłem je równo. Pobawiłem się trochę breloczkiem przy jego kluczach, małą lamą w kolorowe paski. Telefon miał wyłączony, portfela nie domknął. Wziąłem go do ręki i z ciekawości otworzyłem. Nie powinienem tego robić, ale ochota była silniejsza. Pośpiesznie sprawdziłem jego dokumenty, aby zobaczyć adres, gdybym go odprowadzał. Nie miałem pojęcia, w jakim stanie wyjdzie z toalety, wolałem ubezpieczyć się na przyszłość.

DRUGS, SUCKS & SAUSAGESWhere stories live. Discover now