56.

301 14 1
                                    

W końcu udało się ojcu przekonać Anayę. Nie było łatwo, ale dziewczyna w końcu się złamała i zgodziła się z nami pojechać. Choć mówiła, że tylko po to, by powiedzieć wszystko matce, nakłaść jej jak świni w koryto i sobie pójść, to ja jej nie wierzyłam. Co jak co, ale Anaya kłamać nie umie. W końcu dotarliśmy do mojego mieszkania, które pierwszy raz odkąd pamiętam nie było puste. 

-Anaya!- pisnęła mama, kiedy zobaczyła córkę. Chciała ją przytulić jednak ta odsunęła się. 

-Nie przyjechałam tutaj po czułości. Ja...-znów zaczęła swoją szopkę, jednak matka jej przerwała, ciągnąc ją do mojej sypialni. 

Ja za to usiadłam obok ojca i brata na kanapie i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Żadne z nas nie miało odwagi się odezwać. Szczerze myślałam, że usłyszę jakieś krzyki, wulgaryzmy czy Bóg wie co jeszcze. Ku mojemu zaskoczeniu jednak nic takiego nie było. Choć mimo tego rozmowa trwała długo, albo to tylko mi się tak ciągnął czas. W końcu jednak usłyszeliśmy odgłos otwieranych drzwi. Poderwałam się z kanapy i od razu napotkałam wzrok mojej mamy. Nie było jednak w nim nic niepokojącego. Nie było smutku, ani rozpaczy. Bardziej płonące iskierki zadowolenia i pewności siebie. 

-Ustalone. Anaya wraca z nami do USA.-powiedziała dumna z siebie. Wtem dostrzegłam moją siostrę stojącą za matką. Dziewczyna miała podkrążone od płaczu oczy, ale mimo wszystko się uśmiechała- Urodzi dziecko, a później zobaczymy. Ale zawsze może liczyć na naszą pomoc, tak?- spojrzała wymownie na ojca, który też nie wyglądał na takiego przybitego jak wcześniej.

-Pewnie, że tak. -powiedział szczęśliwy i minął mnie- Chodź córeczko, niech cię uściskam. 

***

Cała rodzinka uznała, że trzeba świętować, więc zabrali Anayę na kolację. Też miałam iść, ale mam ważniejszą rzecz do załatwienia. Mam dość czekania i bycia zdanym na czyjąś łaskę. Muszę sama wziąć tą sprawę w swoje ręce. Minęły już dwa miesiące od tej zasranej rozprawy, więc powinni już zezwolić mi na widzenie z nim. A jeśli znów odmówią, będę tam siedzieć i zawracać im dupę dopóki albo mi nie pozwolą, albo nie wyniosą stamtąd w kaftanie bezpieczeństwa. 

-Dzień dobry.- powiedziałam ozięble do babsztyla stojącego w recepcji czy co to tam jest. Ona akurat mi nic nie zrobiła, ale jestem tak obrzydzona tym miejscem, że do nikogo tutaj już nie mam szacunku.

-Dzień dobry. Z czym pani przyszła?

-Chciałabym prosić o zezwolenie na widzenie z moim narzeczonym.-powiedziałam stanowczo. Powtarzałam ten wierszyk już tyle razy, i tyle razy dostawałam odmowę, że teraz odruchowo zaczynają mi się trząść ręce. 

-Ah...-westchnęła zdejmując okulary.- Niech pani zaczeka chwilę. 

I gdzieś wyszła. Z nerwów zaczęłam stukać paznokciem o blat. W końcu babsztyl wrócił w towarzystwie jakiegoś starego typa. Facet podszedł do okienka i wyjął z szafki jakieś dokumenty.

-Imię i nazwisko osadzonego.- mruknął w moją stronę. 

-Niccolo Di Costanzi.-wysyczałam. 

Facet westchnął i spojrzał na mnie. Widocznie ma mnie dość tak samo jak ja jego. Znam go już doskonale. To on odmówił mi widzenia pięćdziesiąt sześć razy. 

Tak, kurwa. Liczę to wszystko. 

-Więc?-niecierpliwiłam się. 

-Niech będzie. Trzydzieści pięć minut.

I'm holding You.Where stories live. Discover now