Rozdział 1 - 95 dni do dnia zero

67 5 4
                                    

We burned all down before it even touched the flame

A death wish on ourselves and we're the only ones to blame


Deszcz bębnił w dachówki, spływając rynną i powoli, aczkolwiek skutecznie zalewając ulicę. Zaledwie niewielki odłamek wody uciekał kanalizacją, lecz pomimo wielkiej dostępności takich otworów, deszczówka zostawała na kamienistych chodnikach i asfaltowych drogach. Świeciła zaledwie co trzecia lampa, przez co ulice pogrążone były w mrocznym półmroku, gdzieniegdzie rzucając żółte, przygaszone światło. Wszystkie postacie ludzkie pochowane były w domach, co przy takiej pogodzie nie było wcale zaskakującym faktem. Natomiast widok sylwetki, ubranej całej na czarno, bez nawet odrobiny prześwitującej delikatnie opalonej, tak odróżniającej się przy ponurej pogodzie Anglii, skóry, z kapturem na głowie już wzbudzał zaskoczenie i politowanie na twarzach tych, którzy oglądali z wnętrz swoich mieszkań krople płynące po szybach.

Osobnik ten jednak zdawał się nic sobie nie robić z tych spojrzeń, a wręcz nawet ich nie zauważać. Nadal brnął przez strugi deszczu, zmierzając ku tylko sobie znanemu celu, który zdawał się nie być daleko, patrząc na to, z jakim spokojem przechodzień szedł. A może po prostu wcale mu się nie śpieszyło? Może po prostu miał czas? Jego twarz w wielu aspektach przypominała bezuczuciową maskę. Wyrysowany na niej spokój nie był przez nic mącony. Ta mroczna postać sprawiała wrażenie, jakby tego urwania chmury w ogóle nie było, nieistotna była pogoda, ruch na ulicy i ruch na chodniku. Postawa, wyprostowana i dumna, choć z bijącym od niej chłodem sprawiała mylne wrażenie, jakby to nie kroczył przypadkowy przechodzień, a sama królowa Anglii, tylko w trybie incognito.

Niby mimochodem skręcił do pobliskiego baru, popychając drzwi łokciem, cały czas z rękoma w kieszeni i zgarbioną postawą, którą przybrał od razu po wkroczeniu do tego niezbyt przyjemnego lokalu.

Hałas całkiem sporego tłumu otoczył postać, jednakże po jej twarzy nie widać było, jakoby było to czymś zawadzającym. Wciąż rysował się na niej chłód, tak twardy, jakby nic nie było w stanie go złamać. Nic nie powstrzymywało jej przed brnięciem przed siebie, nawet protesty mężczyzny stojącego za barem.

— Tam nie można... — zaczął, lecz wystarczyło jedno spojrzenie intensywnie ciemnych oczu, aby usta barmana zamknęły się na nowo, a jego wzrok szybko wrócił do akurat polerowanej szklanki.

Kolejne pchnięte drzwi prowadziły do pomieszczenia równie słabo oświetlonego, co ulica dzisiejszego dnia. Czterej mężczyźni od razu skupili swoją uwagę na nowo przybyłym, a raczej nowej przybyłej, która w tym samym momencie ściągnęła kaptur z głowy, ukazując długie brązowe włosy związane w dobieranego warkocza, a także owalną, pokrytą lekkimi piegami twarz i bystre oczy, tak różniące się od tych spotykanych na ulicy. Nieziemsko intensywne, ciemnobrązowe, momentami prawie że czarne, w słońcu natomiast błyszczało w nich złoto, tak, jakby ktoś w jej oczy włożył kawałki najczystszego surowca. Budziły zarówno grozę i lęk, jak i podziw.

— Laura — powiedział ze spokojem jeden z mężczyzn, widoczny przywódca tej grupy.

Szatynka bez słowa ściągnęła z pleców tego samego koloru co jej ubranie plecak, wyciągając z niego odciętą w połowie długości szyi głowę teraz już martwego mężczyzny. Rzuciła ją na stół, na co pozostała trójka mężczyzn się cofnęła automatycznie, oprócz tego jednego, który nie przestawał się wpatrywać swoimi głęboko brązowymi, lecz nie tak charakterystycznie głębokimi, jak jej, oczami w kobietę.

— Zapłata — powiedziała krótko. Narzuciwszy plecak ponownie na plecy, skrzyżowała ramiona na wysokości piersi. Wyraz jej twarzy był nieustępliwy i zimny, nie zwróciła nawet uwagi na kręcące się od wilgoci powietrza kosmyki, które wyszły z jej warkocza i teraz okalały jej twarz.

Million Dollar ManDonde viven las historias. Descúbrelo ahora