Rozdział 4 - 85 dni do dnia zero

50 1 0
                                    

Starting fires wherever we go

Watching them gamble everything they own


Telefon rozbrzmiewał od samego rana, zwłaszcza patrząc na to, że dla mnie dzień zaczynał się teoretycznie od jedenastej, dopiero po pierwszej kawie i pierwszym papierosie. Wtedy też dopiero zebrałam się, by go odebrać, widok numeru Carol wcale do tego nie zachęcał.

— Nie umarłam, jeśli dzwonisz w tej sprawie — powiedziałam do słuchawki, odpalając kolejnego papierosa. To miała być ciekawa rozmowa, choćby ze względu na to, że na razie wcale nie miałam zamiaru zabijać Hemmingsa. Jeszcze, powiedzmy.

— To wspaniale, przynajmniej dowiem się, jak ci poszło.

— Doszlifowałam trochę swój plan i jednak zajmie te trzy miesiące.

— A to ciekawe, co cię skłoniło do takiej decyzji? — po tonie głosu Carol nie dało się poznać niezadowolenia, ale wiedziałam, że ono było. I było mi nawet przykro z tego powodu, bo nie byłam przyzwyczajona do rozczarowywania jej.

— Nie martw się, po prostu go bardziej dopracowałam. Pieniądze i tak zdobędziemy, po prostu chcę to zrobić dobrze. I, powiedzmy, bezpiecznie. W końcu nie chcemy skierować podejrzeń na nikogo.

— Mam nadzieję, że to dobry plan.

— Najlepszy z możliwych, zaufaj mi.

— Zgoda, ufam, więc nie spieprz tego.

Gdy Carol się rozłączyła, mimowolnie odetchnęłam z ulgą. Zyskałam nam trochę czasu. Nie wiedziałam jednak, jak wiele rzeczywiście go mieliśmy, oby więcej, niż myślałam. W mojej głowie znajdowało się obecnie kilka życzeń, ale jedno z nich było najważniejsze i najwyraźniejsze — utrzymać nas oboje przy życiu, bo nawet jeśli mało mnie obchodził Luke, to nie chciałam mieć życia niewinnego człowieka na sumieniu. Lepiej zatem było, by tego czasu nam starczyło.


Ledwie rozbrzmiało pukanie do drzwi, ja już miałam uniesioną głowę i nóż kuchenny w prawej dłoni, dużo ostrzejszy, niż mówiły pozory. Zresztą akurat nie miałam pod ręką ani sztyletu, ani noży do rzucania, więc musiało mi to wystarczyć. Nikt do mnie nigdy nie pukał i nikt nie dzwonił dzwonkiem, bo też i nikt nie znał mojego adresu, mieszkanie było na fałszywe nazwisko, cała poczta natomiast przychodziła do skrytki pocztowej, również na nieprawdziwe imię. Wszelkie środki bezpieczeństwa zostały zachowane, dlatego też nie było opcji, by ktoś oprócz mnie przyłożył swoją pięść do drewna i w nią zastukał. A mimo to to się wydarzyło. Pytanie brzmiało teraz, kto będzie miał więcej pecha — przychodzień, czy ja.

Nie mogłam liczyć na szklane okienko w drzwiach, bo ich producent tego nie zapewnił, a nie miałam wystarczającej odwagi otwierać ich nawet na długość łańcuszka, wciąż stanowiło to wtedy łatwy cel dla intruza. Dlatego została mi tylko jedna, najgłupsza opcja.

— Kto tam? — zapytałam, w duchu licząc na przynajmniej szczerą odpowiedź. Nie czułam strachu, ale wolałam jednak jeszcze trochę pożyć, w końcu miałam w rękawie kilka całkiem fajnych planów.

— Twój „Million Dollar Man" — odpowiedział osobnik. Ten irytujący głos poznałabym wszędzie, dlatego przewróciłam oczami i otworzyłam drzwi, wciągając blondyna do środka, równie szybko potem przekręcając klucz w zamku. Bez oglądania się na swojego gościa, wróciłam ponownie przed laptopa, odkładając nóż obok siebie. Kto wie, czy się jeszcze nie przyda. — Naprawdę miałaś zamiar zabić intruza tym nożem? Miałabyś w ogóle wystarczająco siły? Broń palna byłaby lepszym środkiem zabójstwa.

Million Dollar ManDonde viven las historias. Descúbrelo ahora