Rozdział Dwudziesty

3.3K 93 16
                                    



Po urodzinach byłam padnięta. Gdy wróciłam do domu, wzięłam szybki prysznic i poszłam spać przed dwudziestą pierwszą.

Może dlatego obudziłam się następnego dnia o szóstej dwadzieścia.

Próbowałam spać dalej, ale nic z tego. Traciłam tylko energię na ponowne próby zaśnięcia.

Poddałam się i wstałam.

Postanowiłam pójść pobiegać. Muszę wrócić do formy. Choroba mnie osłabiła, a i przed nią nie dawałam z siebie, tylko co wcześniej. Muszę dawać z siebie więcej.

Przebieram się w zestaw do ćwiczeń i zlatuję na dół.

Z szafy wyciągam kurtkę do biegania, rękawiczkę i czapkę.

— Grace? — Podskakuję na dźwięk głosu za moimi plecami.

Ze wciąż szaleńczo bijącym sercem odwracam się w stronę schodów, na których stoi mój tata ubrany w czarną piżamę, na którą nałożył szlafrok w tym samym kolorze.

— Strasznie mnie przestraszyłeś — Mówię mu.

— Dokąd ty idziesz? — Pyta, schodzą ze schodów.

— Pobiegać.

— Sama? — Podchodzi do mnie.

Naciągam, na uczy czapkę.

— Tak — Krzywi usta w niezadowoleniu i zanim się odezwie, informuje go — Zawsze biegam sama i zawsze oświetlonymi ulicami.

— Na dworze jest jeszcze dość ciemno — Zerkam w kierunku okien. To kwestia minut, zanim zacznie robić się jaśniej.

— Naprawdę nic mi nie będzie.

— Włącz lokalizację w telefonie i wyślij mi swoje położenie.

— Nie biorę telefonu.

— Masz zegarek — wskazuje na mój nadgarstek. — Wyślij mi, proszę, swoje położenie i nie wyłączaj go, póki nie wrócisz.

Robię, jak prosi, by mieć już go z głowy.

Wcześniej, jakoś się tym nie przejmowali, choć dobrze wiedzą, że biegam.

Tata chowa swój telefon w kieszeni szlafroka, a ja ruszam do drzwi.

— Chciałabym, byś zrobiła to już zawsze. — Mówi, gdy mam już otworzyć drzwi.

— Co? — Nie do końca wiem, o co mu chodzi.

— Wysyłała mi swoją lokalizację, gdy idziesz biegać. Niezależnie od godziny, w której masz zamiar to zrobić, nawet gdy nie ma mnie w domu — Posyłam mu wzrok mówiący "serio?" — byłbym spokojniejszy.

Kiwam mu tylko głową i wychodzę.

Rozciągam się przed drzwiami, po czym zbiegłam naszym podjazdem.

W słuchawkach rozbrzmiewa piosenka The Score – Revolution. Podśpiewując pod nosem, wybiegam za bramę i gwałtownie się zatrzymuje.

Przede mną stoi Kyle. Ubrany w czerń z kapturem na głowie.

Albo mam zwidy, albo on sobie jaja ze mnie robi.

Nie rusza się z miejsca, więc z pewnością to drugie.

To miał być spokojny, niedzielny poranek.

SPOKOJNY. NIEDZIALNY. PORANEK

Ruszam z miejsca, przebiegając obok niego.

We Found LoveWhere stories live. Discover now