6

833 135 62
                                    

Rycerze otworzyli celę. Jeden z nich odebrał moją torbę i czatował przy wejściu, podczas gdy drugi wprowadził mnie do środka, a następnie skinął na Sébastiana, by ten wyszedł razem z nim. Brat wahał się przez kilka sekund, lecz wreszcie uległ. Gdy przechodził obok, usłyszałem tylko ciche, pokorne: „Dziękuję".

W ten sposób zostałem całkowicie sam. Zgarnąłem z ziemi koc i skuliłem się na marnej pryczy stojącej pod ścianą. W korytarzu pozostawiono świecznik, co dodawało mi nieco otuchy, lecz po kilku godzinach wosk się wypalił i oprócz ciszy otoczyła mnie także ciemność.

Leżałem tak w mroku, nasłuchując jakichkolwiek oznak zamkowego życia. Od czasu do czasu dochodziło do mnie skrzypienie drzwi lub odgłos zatrzaskiwanych na noc okiennic; tu coś zabrzęczało, jakby ktoś upuścił jakiś przedmiot na ziemię, innym razem dosłyszałem rozmowę strażników przechadzających się po podziemnych korytarzach. Zamek, choć ewidentnie mieszkali w nim ludzie, nadal sprawiał wrażenie opustoszałego i ponurego – żadnego śmiechu, podniesionych, żywych głosów czy szybkich kroków. Jakby wszyscy tkwili w jakiejś dziwnej, spowolnionej i przytłumionej rzeczywistości. Nic dziwnego, że nawet słabe dźwięki tak dobrze roznosiły się po murach ogromnego pałacu.

Wiatr hulał po korytarzach, niosąc ze sobą różne odgłosy i przede wszystkim przeciągi. Opatuliłem się kocem i przywarłem do skraju łóżka jak najdalej od zimnej, kamiennej ściany. Wtedy właśnie usłyszałem odległą, smutną melodię wygrywaną prawdopodobnie na fortepianie.

Muzyka dobiegała z któregoś z tuneli prowadzących w górę. Była spokojna i delikatna, a dzięki zupełnej ciemności mogłem skupić się na wyłapywaniu słabych tonów. Myślę, że to oraz koc pachnący Sébastianem – co z kolei przypominało atmosferę domu – pozwoliły mi w końcu zasnąć.

Nad ranem z ulgą przyjąłem pobudkę, gdyż przez całą noc doskwierały mi niespokojne sny, z których nie mogłem się uwolnić. W marach widziałem Sébastiana pędzącego na Sztabce przez las pełen wilków, piorun uderzający w naszą chatę oraz cień księcia z diabelskimi rogami i ogonem... Pomimo chłodu czułem się rozpalony, a na czole skrzył mi się pot.

Gdy siedziałem na pryczy i z niechęcią zerkałem na metalowe wiadro stojące w kącie celi, usłyszałem, że ktoś się zbliża. Pewnie strażnicy ze śniadaniem, przemknęło mi przez głowę, lecz się myliłem. Dzierżąc w rękach lampy oliwne, przed celą stanęły dwie nieznane postacie: wysoka, szczupła kobieta oraz jej przeciwieństwo – niższy od swojej towarzyszki o ponad głowę, pulchny mężczyzna z gęstym wąsem. Oboje mogli mieć co najwyżej czterdzieści lat i ubrani byli jak typowa służba.

W ciszy staliśmy naprzeciwko siebie przez kilka dobrych sekund. Przybysze wpatrywali się we mnie szeroko otwartymi oczami, a ja nie bardzo wiedziałem, o co im chodzi ani co mam teraz uczynić. Mężczyzna zbliżył się do kart i wręcz rozdziawił usta.

– To chłopak – powiedział wreszcie, a ton jego głosu sygnalizował totalne niedowierzanie.

Zmarszczyłem brwi i spojrzałem pytająco na kobietę. Ta, choć wydawała się równie skonsternowana moim widokiem, wybudziła się w końcu z osłupienia i drgnęła. Zamrugała kilkakrotnie, a na jej twarz spłynęło absolutne zrozumienie, jakby nagle pojęła wszystkie tajemnice świata.

– Och – Jej niezbyt obfita klatka piersiowa zapadła się na znak ogromnego westchnienia. – Oczywiście, że to chłopak. Thaddeusu, jak mogliśmy tego wcześniej nie pojąć? To chłopak! Rozumiesz teraz?

Mężczyzna nieprzerwanie przypatrywał się mojej osobie, a jego twarz zdradzała pełne skupienie.

– Na bogów, to chłopak... A nasz książę... też... to znaczy... Jak tak pomyśleć... – Niemal widziałem zegarowe trybiki szaleńczo obracające się w jego głowie. – To ma sens, to ma sens – powiedział już bardziej do siebie.

Sytuacja robiła się coraz bardziej osobliwa i komiczna zarazem. Nie wiedziałem, co przez to wszystko mieli na myśli, lecz czułem się, jakbym właśnie asystował przy porodzie co najmniej trojaczków.

Dwoma szybkimi ruchami kobieta wyciągnęła z kieszeni fartucha ścierkę i trzasnęła nią w ramię Thaddeusa.

– Otwórzże wreszcie tę celę i wypuść biednego chłopca – powiedziała dziarsko. – I nie wpatruj się w niego, jakby był jakąś papugą w menażerii – dodała, lecz widziałem, że sama nieskutecznie powstrzymuje się przed kolejnymi bacznymi spojrzeniami rzucanymi w moją stronę.

Pulchny mężczyzna rzucił się do metalowej bramy, próbując wybrać jedną ręką ten właściwy spośród całej kolekcji kluczy przypiętych do kółka. Spostrzegłem wtedy, że bardzo kuleje.

– Czy mogę wiedzieć, co się dzieje? Dokąd mnie zabieracie? – zapytałem, przebijając się przez brzęczenie kluczy i głośny oddech Thaddeusa.

– Nie martw się, chcemy tylko zaprowadzić cię do komnaty dla gości. Nie ma potrzeby, byś tkwił w tej celi. – Zbliżyła się do krat. Miała surową, kościstą twarz z zapadniętymi policzkami, lecz jej głos brzmiał niezwykle miło. Jej palce co chwilę – jakby odruchowo – wędrowały do ogromnego pieprzyka na brodzie.

– Komnata dla gości? – powtórzyłem ostrożnie, nie dowierzając. To musiała być jakaś pułapka, podstęp albo przynajmniej test. – Ale przecież jestem więźniem, moje miejsce jest tutaj.

Kobieta pokiwała na boki głową, sprawiając wrażenie, że sama dopiero szuka sensownego wytłumaczenia.

– Jesteś więźniem księcia, to prawda – rzekła – a książę włada zamkiem, więc... powiedzmy, że dopóki nie przekroczysz murów pałacu, sprawa jest załatwiona.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Jak sam pewnie zauważyłeś, Laneceun ostatnimi laty niezwykle podupadło. Zamek powoli zamienia się w ruinę, a nam coraz dotkliwiej brakuje ludzi, by utrzymać to wszystko w ryzach.

– A czas ucieka – dodał pod nosem Thaddeus. – To ma sens, to ma sens...

– Więzień zamknięty w celi to tylko kolejny kłopot – kontynuowała łagodnie, nie zwracając uwagi na towarzysza. – Nowy gość w pałacu... to już coś innego! Trochę towarzystwa dobrze zrobi obu stronom, nie uważasz, mój drogi?

– Tak, w rzeczy samej! – zaświergotał Thaddeus, ciągle walcząc z zamkiem.

Kobieta ostentacyjnie przewróciła oczami.

– Na litość boską, mówiłam do...

– Olivier – przedstawiłem się. – Mam na imię Olivier.

Wtedy coś szczęknęło i wrota do celi w końcu stanęły otworem. Ja nie ruszałem się jednak z miejsca.

– Mamy dla ciebie ofertę, Olivierze. Będziesz mógł odpracować swoją karę. Jeśli dostatecznie nam pomożesz, książę zwróci ci wolność i udasz się do domu. – Jej palce nerwowo zacisnęły się na ścierce. – Lub zostaniesz tutaj, jeśli zechcesz. Do tego czasu nie musisz żyć jak więzień, tylko jak... jeden z nas. Młody, sprawny chłopak na pewno dużo wniesie w zamkowe życie.

Thaddeus odsunął się kulawo od wejścia. Sapał, a na jego purpurowym teraz nosie perlił się pot. Widząc to, kobieta znów przewróciła oczami, lecz wyciągnęła rękę i podała mu szmatkę, by mógł wytrzeć strudzone lico. Jej gest nie był szybki i nerwowy, jak zachowywała się dotychczas, lecz miał w sobie coś z subtelności.

Sama sprawa nie przestała nagle jawić się w moich oczach jako mniej podejrzana, jednak sama oferta była akceptowalna. Jeśli uczciwą pracą mogę anulować karę nałożoną na mego brata, dlaczego nie miałbym spróbować? Dziwniejsze od owej propozycji było zachowanie przybyłej dwójki. Najpierw ten szok na mój widok, teraz z kolei byli jacyś nerwowi i jednocześnie podekscytowani, jakby wiedzieli coś, o czym nie mogą już mi powiedzieć. Nie rozumiałem też, skąd ta uprzejmość i hojność z ich strony. Równie dobrze mogłem pracować i przez resztę czasu tkwić zamknięty w swojej celi.

Nie bądź głupcem, Olivierze, powiedziałem sobie. Pomyśl o normalnym łóżku i ciepłym ogniu w kominku. Gorzej niż do podmokłego, ciemnego więzienia już przecież nie trafisz.

– Zgoda – powiedziałem. – Zrobię, co trzeba.

Trylogia Farrevéle #1 Sójka i gargulecWhere stories live. Discover now