22

692 83 9
                                    

Choć Thaddeus – poza tym, że nie mógł samodzielnie się przemieszczać – nadal czuł się dobrze, ta nagła i wzmożona aktywność klątwy porządnie wszystkich wystraszyła. Ludzie zrozumieli, iż coś podobnego znów może się wydarzyć, a wizja ta krążyła nad zamkiem jak kruki nad polem bitwy.

Podczas jednego z obiadów poprosiłem, aby uważnie obserwowali swoje ciała, najlepiej codziennie, i odnotowywali każdą zmianę na skórze, ale... w głębi ducha dobrze wiedziałem, że było to bez sensu. Przecież nie mówiliśmy o żadnej chorobie, o czymś, co mógłbym rozpoznać i wyleczyć ziołami. Albo przynajmniej spowolnić. Nie potrafiłem w żaden sposób im pomóc i to bolało najbardziej.

A cała sytuacja robiła się tylko trudniejsza.

Z każdym dniem więź pomiędzy mną a Adamem stawała się wyłącznie silniejsza. Czułem, że tworzymy coś pięknego i dobrego, że gdybyśmy mieli tylko więcej czasu, nasze wspólne życie mogłoby być udane – nie cudowne, nie bajkowe, po prostu udane, o nic więcej nie miałbym odwagi prosić. To właśnie dlatego robiło się coraz trudniej. Im bowiem bardziej oddawałem się Adamowi, tym mocniej pękało mi serce.

Obiecałem, że nie będę próbował szukać informacji o klątwie, i nie robiłem tego. Nie potrzebowałem kolejnej wielkiej kłótni z Adamem; z tych wyczerpujących się powoli dni, które nam zostały, chcieliśmy wyciągnąć jak najwięcej dobrego. Nie zmienia to jednak fakt, że powstrzymywanie się przed kolejną wizytą w bibliotece wcale nie było łatwe. Nienawidziłem tej ciągłej walki mojego sumienia – złamać przysięgę w dobrej wierze czy uszanować wolę umier...

Nie, nie powiem tego.

Od wypadku Thaddeusa zacząłem też baczniej obserwować Adama. Zwracałem uwagę na każdą, nawet najmniejszą plamkę klątwy, choć wtedy książkę zazwyczaj zbywał mnie, twierdząc, że przesadzam. Z czasem stało się to niemal moją obsesją. Gdy obejmowałem go za szyję, upewniałem się ukradkiem, czy kamienna szrama na jego karku nadal ma szerokość małego palca, czy może już kciuka. Siedząc przy stole, sprawdzałem, czy kiedy podam mu widelczyk do deserów, przyjmie go, czy uda, że tego nie widział, i niby mimochodem weźmie dużą łyżkę, ponieważ tę łatwiej mu utrzymać w dłoni. Każdego dnia liczyłem, ile guzików miał zapiętych w kamizelce, aż pewnego razu całkiem z niej zrezygnował.

Chyba nam obu zaczynało brakować cierpliwości. Miałem ochotę wrzeszczeć i wściekać się na cały świat albo łkać w poduszkę, Adam z kolei irytował się, że stale roztrząsam „tę piekielną klątwę". Zdawałem sobie sprawę, że moje zachowanie jest jak sól na ich rany, ale nie potrafiłem tak po prostu udawać, że nie widzę, jak wszyscy wokół zamieniają się powoli w kamień. Odchodzą ode mnie.

Odchodzą w ogóle.

Ach, niech cię mary dręczą, Olivierze, miałeś do tego nie wracać!

Próbowałem więc dawać z siebie wszystko, co pozytywne i dobre, a ukrywać to, co mnie dręczyło. Powtarzałem w duchu, że przecież to nie ja w tej sytuacji mam najgorzej, że powinienem być silny dla tych ludzi i wytrzymać do samego końca. Niegodnym byłoby użalać się nad własną dolą, gdy innych czeka znacznie smutniejszy los.

Być może to skłoniło mnie do napisania listu do rodziny. Słowa Adama z pikniku pod altaną stale krążyły mi po głowie, lecz w ciągu ostatnich tygodni wydarzyło się tyle, że mogłem skutecznie je ignorować. Teraz jednak nagromadzone żale i smutki chyba wreszcie spotkały się z poczuciem winy i tęsknotą, bo wszystko to razem wzięte uderzyło we mnie ze zdwoją siłą.

Dostałem od Thaddeusa kilka podłużnych kartek pergaminu, gęsie pióro oraz kałamarz z atramentem i zaszyłem się wieczorem w swojej komnacie. Pochylony nad stolikiem, długo wpatrywałem się w czysty papier, nim cokolwiek zdołałem z siebie wykrzesać.

Trylogia Farrevéle #1 Sójka i gargulecWhere stories live. Discover now