12

724 119 15
                                    

Od tamtego spotkania zachowanie księcia uległo drobnej zmianie. Nadal trzymał się na dystans, jednak od czasu do czasu zdarzało mu się uraczyć nas swoją obecnością: to zagadnął, gdy przycinałem krzewy róż przed zamkiem, to ukazał się niespodziewanie, by otworzyć drzwi, gdy szedłem z koszykiem opału, a gdy nastał dzień dostawy pożywienia z pałacu Dragoir, chwycił za skrzynię i razem ze służbą pomógł przetransportować zapasy za kuchnię. Znikał równie szybko, co się pojawiał, lecz stopniowo przestawał być już jedynie duchem, który wałęsa się po korytarzach.

Zauważyłem, że nie wydawał rozkazów ani o niczym nie decydował, a gdy czegoś potrzebował, zwracał się wyłącznie do Olimpii lub Thaddeusa. Czy gdyby nie ta dwójka, zamek zupełnie uległby stagnacji? Gdy zapytałem o to kobietę, westchnęła smętnie.

– Dał wszystkim ciche przyzwolenie na spędzenie tych ostatnich miesięcy tak, jak chcemy – wyjaśniła. – Biedaczysko zadręcza się całą tą sytuacją.

– Chyba słusznie... – zacząłem łagodnie, lecz mi przerwała.

– Każdy z nas miał mniejsze lub większe grzechy na sumieniu. Życie w królewskim pałacu potrafi zepsuć nawet zwykłą pomywaczkę. Król i królowa byli dla nas bardzo dobrzy, więc gdy odeszli, cóż, nie ma co ukrywać, nie chcieliśmy tego zmieniać. – Zaciągnęła nerwowo rękaw, spod którego wyłaniała się kamienna szarość klątwy. – Byliśmy wygodni. Zamiast zwrócić młodemu księciu uwagę na pewne rzeczy, pozwalaliśmy mu robić wszystko na własny sposób. Pobłądził, a żadne z nas nie naprowadziło go na dobrą drogę, gdy zaszła taka potrzeba.

Nie sądziłem, by prości mieszkańcy zamku musieli obwiniać się o klątwę, lecz pozostawiłem tę myśl dla siebie. Sądząc po wieku Olimpii i Thaddeusa, znali księcia od powijaków, obserwowali, jak rósł i mężniał, byli przy nim w czasie żałoby... Nie bez powodu traktują go jak własne dziecko.

– Pan i pani nie byliby z nas zadowoleni – dodała na odchodne i ruszyła zająć się swoimi sprawami.

Podobnie zrobiłem też ja. Zaopatrzyłem się w miotłę oraz wiadro i wyszedłem przed zamek. Dni stawały się coraz cieplejsze, więc odrzuciłem na bok skórzaną kamizelkę i – odziany teraz w lnianą koszulę i robocze spodnie – zacząłem zamiatać gigantyczne schody. W głowie tworzyłem już listę rzeczy do wykonania do końca tygodnia: przeczyścić rynny tam, gdzie będę w stanie dosięgnąć (latem nadejdą potężne ulewy), znaleźć miejsce na wypasanie koni, żeby nie tracić na paszy i sianie, może też poszukać wreszcie informacji o tajemniczej cudodziejce, która rzuciła klątwę na zamek...

Wtem z zadumy wyrwał mnie przytłumiony, aczkolwiek nadal przeraźliwy krzyk gdzieś z głębi zamku. Rzuciłem miotłę i przebiegłem przez główne wrota, które wcześniej zostawiłem otwarte, by pozbyć się stęchłego powietrza w korytarzach.

– Co to było? – zapytałem, gdy ktoś ze służby pojawił się w hallu z miną zapewne równie zaniepokojoną, co ja.

– Coś się stało w kuchni.

Popędziliśmy więc w tamto miejsce, podczas gdy kobiecy lament z każdym naszym krokiem stawał się głośniejszy. Wpadłem do pomieszczenia, starając się ogarnąć i zrozumieć to, co ujrzałem. Grupa osób zebrała się wokół Hali – głównej kucharki – która siedziała na stołku z wyciągniętą prawą nogą i szlochała. Ludzie kręcili się w miejscu, nie bardzo wiedząc, jak jej ulżyć. Nie musiałem pytać, co się stało – mokra tkanina na udzie kobiety i leżący na podłodze garnek powiedziały mi wszystko.

– Niech ktoś wezwie medyka! – zakrzyknąłem sfrustrowany.

Odwrócili się wszyscy w moją stronę ze zrozpaczonymi minami.

Trylogia Farrevéle #1 Sójka i gargulecWhere stories live. Discover now