20

636 89 9
                                    

To była urokliwa noc. Z godziny na godzinę robiło się coraz chłodniej, co przynosiło ukojenie rozgrzanym w tańcu ciałom. Lampiony magicznie rozświetlały dziedziniec, a ludzie rozmawiali, śmiali się i delektowali jedzeniem.

Gdy została nas garstka – głównie ci najmłodsi, Olimpia oraz przysypiający na krześle Thaddeus – Bruthus zaprzestał przygrywania na altówce i dołączył do pozostałych. Choć oczywiście robił sobie od czasu do czasu przerwy, wyglądał na zmęczonego, kiedy podchodził do nas, rozmasowując obolałe palce.

Towarzystwo skupiło się wokół jednego stołu i gawędziło leniwie, podczas gdy ja i Adam zaczęliśmy zwijać wstążki oplatające łuki i słupy wokół dziedzińca – okazuje się, że nawet tak błaha czynność może być pretekstem do bliższego spędzenia czasu ze sobą.

– Mówię tylko, że niepotrzebnie męczymy się z tymi zbrojami – powiedział Bruthus, wiercąc się w miejscu i popijając upragnione wino. – Dobrze poluje się w skórze, a nie w stali.

– Wiesz, że to dla ewentualnej ochrony. Nadal jesteśmy Strażą Królewską – odparła dumnie Rose. Jej opanowanie kontrastowało z energicznością Bruthusa jak pożar w czasie ulewy.

– Ochrony? – Odwrócił się do kolegi siedzącego obok i chwycił nóż leżący na stole. Uśmiech nie schodził mu z ust. – Soma, dźgnij mnie tym w brzuch. No dalej!

Soma pozwolił wcisnąć sobie ostrze do ręki, lecz ani drgnął, na pół zmieszany, na pół rozbawiony nadgorliwością towarzysza. Zebrani zaczęli psioczyć na Bruthusa – robili to z takim lekceważeniem, że z łatwością domyśliłem się, iż w podobny sposób stopują jego szalone pomysły przynajmniej kilka razy w miesiącu – a ja w tym czasie mogłem poobserwować ich wszystkich z dystansu. O ile Rose ze swoimi ciemnymi oczami i skórą w kolorze palonego cukru musiała pochodzić gdzieś z południa kontynentu, Itasolli lub może Epañsy, o tyle korzenie Somy stanowiły dla mnie całkowitą zagadkę. Chłopak był jeszcze roślejszy od Bruthusa, miał ciemną jak noc skórę i krótko przycięte włosy, czym wyróżniał się na tle panującej obecnie mody w Farrevéle. Z tego, co mogłem zaobserwować, klątwa pokrywała jego ramiona, lewe ucho, nos i część górnej wargi – być może dlatego nie wykazywał się gadatliwością.

– Ktoś chętny? Nie? – Bruthus rozglądał się po grupce. – No dobra, sam to zrobię.

Kilka okrzyków sprzeciwu wypełniło dziedziniec, gdy Bruthus odebrał od Somy nóż, zamachnął się i ciął prosto we własny brzuch. Ostrze zabrzęczało i odbiło się od chłopaka, niemal wypadając mu z dłoni. Jedyne, co zostało po tym szalonym akcie, to malutka dziura w jego koszuli.

– To właśnie miałem na myśli – ciągnął beztrosko jak gdyby nigdy nic. – Jesteśmy z kamienia, nie potrzebujemy już zbroi.

– Ciekawe, czy nadal byś tak mówił, gdybym trafiła cię moją strzałą w odsłoniętą szyję. O, nie, czekaj... chyba nie dałbyś rady – dołączyła się Sophie.

– Tak? No to patrz, kto kogo upoluje.

Poderwali się z miejsc i zaczęli biegać wokół dziedzińca. Po chwili nikt już nie wiedział, kto jest w tym duecie łowcą, a kto zwierzyną. Gdy akurat to Bruthus uciekał przed Sophie, która – z celnością prawdziwej łuczniczki – ostrzeliwała go pestkami po figach, dopadł do mnie od tyłu, przez co stałem się żywą tarczą.

– Chyba nie zaryzykujesz skrzywdzenia naszego złotego chłopca, co? – warknął tonem świadczącym o ostatecznym triumfie. Jego ciepły oddech owionął mi przez sekundę kark.

Trylogia Farrevéle #1 Sójka i gargulecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz