Potok słów o obiektach mojego zachwytu

49 4 2
                                    

Dotarło do mnie, że otaczają mnie osobowości. Właściwie to sama się nimi otoczyłam (nie żebym narzekała, bo teraz nie sposób mnie złapać na nudzeniu się). Polecam tak się otaczać, bo wtedy jest się bezbronnym i można dać się porywać na zmianę to jednej osobowości, to drugiej, to dziesiątej i z powrotem tej pierwszej. I tak w kółko, nawet ziewnąć nie zdążysz! Nuda to jest w ogóle chyba jakaś chroniczna choroba młodych ludzi (i nie, nie jestem starym człowiekiem jakby co)- czasem się biorą za jedno zajęcie, a ledwie go dotkną, już wymyślają kolejne. I tak robiąc wszystko, nie robią kompletnie nic, a tę nicość wypełnia im właśnie nuda. Aaale nuda.

Pierwsza osobowość- Freddie. Kurde, jak ja dobrze trafiłam za pierwszym razem! No nie dało się chyba lepiej, bo takiej charyzmy to ze świecą szukać. Tu skacze na scenie z połową statywu, tam porywa tłumy swoim „eeeEEEEEEO!", nagle jeb, przechodzi przez wszystkie style muzyczne od glam rocka przez metal, hard rock, blues, funk, rock progresywny, gospel po kuźwa operę w duecie z najsłynniejszą diwą na świecie, potem cyk pyk, nagrywa „Bohemian Rhapsody" i pierdyliard kolejnych nieśmiertelnych hitów, przy okazji zmieniając image jak porąbany, chodząc w koturnach, białych prześcieradłach, cekinach, stroju baletowym, czuprynie, mundurze policjanta, kimono, dżinsach, żółtej kurtce, wąsach, bananach, sztucznych cyckach i koszuli w koty, jednocześnie jeżdżąc na supermanie i Lordzie Vaderze oraz zakładając gacie tak obcisłe, że koledzy się zakładają, w której minucie występu puszczą im szwy, no jak tu się przy nim nudzić? A Freddie to był tylko początek.

Jest ich wielu, a wszyscy przeszyli mój mózg jak strzała. Raz Ciechowski ze swoim dziwacznym fletem i krawatem w czarno-białe pasy śpiewający o no-no-no-no-no-no-no-nowych sytuacjach, raz Brylewski, ten graficiarz od Jaruzela na ścianie, rozwalający głośniki chrypiącym „BĘDĄ WAS ZABIJAAAĆ!", potem ni stąd, ni z owąd wyskoczyli na mnie spod ziemi Pythoni i zbombardowali mnie mielonką, dzikimi owocami, hiszpańską inkwizycją oraz teorią o brontozaurach, a gdy nawet nie zaczęli mnie nudzić, puf! Coś mi mignęło przed oczami, a z mgły wyłonił się dziwny pan z fosforyzującą twarzą, który czasami był kwiatkiem, czasem starym dziadem, a czasem Brytanią lub lisem w czerwonej sukience śpiewającym anielskim głosem, że unicestwi nas armia rosyjskich barszczy Mantegazziego. Ale to nie wystarczyło, bo okazało się, że teraz naciera na mnie Anglik z wymiennym akcentem, który potrafi jednocześnie robić sarkastyczną, brytyjską satyrę oraz być słynnym amerykańskim doktorem z Princeton Plainsboro, a maszeruje on pod rękę z wiecznym sześćdziesięciolatkiem w wełnianym swetrze, którego głównym życiowym celem jest mówienie „Cheese.", dla przyjaciół znany też jako Captain Slow, Pudel lub po prostu May i nie, nie chodzi o tego lokatego gitarzystę. Idę sobie dalej, idę i JEBUDU KURDE przed nosem wyrasta mi Mark Hollis i BENG mnie naparza z prawej i z lewej najpierw swoją osobowością, a potem raz po razie muzyką, vibrato, odstającymi uszami, okularami Lennona, dżinsową kurtką, zdrowym rozsądkiem i nie zdążyłam się podnieść z podłogi nawet na milimetr, kiedy na scenę wkroczył dziwaczny kudłacz z syndromem bocianiej nogi, normalnie wariat ubrany w trzy czwarte płaszcza w kratę (dosłownie!), getry oraz jakieś średniowieczne wiązane kozaki do kolan, ganiający po scenie jak jakiś dzikus na LSD po pobycie w psychiatryku, wyrabiający ze swoim fletem rzeczy, które się onanistom nie śniły- jednak jemu, Ianowi Andersonowi, naczelnemu szamanowi Jethro Tull, owszem, śnią się takie dziwy, że aż mi się procesor przegrzewa. Myślałam, że odetchnę choć chwilę, gapiąc się na jego fletowe akrobacje, ALE NIE, gdyż nade mną szybuje właśnie boef bourginion, reine de Saba oraz ze 20 omletów, które przed chwilą wyszły z ręki Julii Child, prowadzącej najbardziej wciągającego programu kulinarnego, która wprost uwielbia z niebywałą gracją zrzucać wałki, patelnie, folie, łyżki i skorupki jajek wprost na podłogę, ale nikt nie ma jej tego za złe, zwłaszcza ona sama, a już ja najbardziej, ponieważ nie mam teraz czasu na takie błahostki, jak charyzma kulinarnej legendy- słyszę rosyjski śpiew, tak! WIKTOR COJ wychodzi naprzeciw omletowej ofensywie, aby mnie wciągnąć w wir cyrylicy, buntu i pięknego, sowieckiego rocka bez polityki i bez ozdobników, ale na pewno nie bez znaczenia. Tonę, tonę szczęśliwa, śpiewając o tym, co jest w naszych oczach, sama mając przed oczami kogoś znajomego, kogoś, kto się zbliża i coś nuci, a ja znam tę melodię, tę twarz i ten głos, patrzę... To ze świata po drugiej stronie lustra powrócił fluorescencyjny pan, Peter Gabriel! Ale tym razem jego facjata już nie świeci jak dawniej- teraz ma białą kurtkę rozszarpywaną przez oszalały tłum, jego buty są aktualnie wymarzoną pamiątką z koncertu, jego włosy są przeczesywane przez dziesiątki palców, a on się uśmiecha do rabusiów, którzy jak wzburzony ocean unoszą go nad sobą, jednocześnie mogąc go pochłonąć, rozpruć na tysiąc kawałków i wypluć na brzeg same kości. Ale przecież bez przesady, jeśli on nie widzi przeciwwskazań, żeby wskoczyć swoim fanom wprost w siejące spustoszenie ramiona, to czemu ja miałabym protestować- wystarczy, że za każdym razem, gdy na to patrzę, serce telepie mi się między żebrami jakby zamiast krwi pompowało amfetaminę. Hej, hej, jej, co tym razem? Wezmę na klatę i kolegę Petera sprzed 20 lat, tachającego na własnych plecach stary zespół, solową karierę muzyczną, albumy znajomych z branży, problemy alkoholowe, wywiady, krytykę, Oscara, 2 poważne afery w brukowcach oraz latanie Concordem z Europy do Ameryki i z powrotem, aby być na dwóch koncertach Live Aid tego samego wieczoru i zostać za jeden z nich zjechany w prasie! Ziuuuuum! Kolega Phil może nie umie tańczyć, ale śmiga jak nakręcany resorak i macha swoimi pałeczkami, nieustraszenie ciągnąc za sobą ciężary życia, jednak przymocowane zbyt cienką linką do zbyt masywnego wagonika- nie starczyło siły na ten wypełniony miłością, który wraz z 3 poważnymi związkami zjechał rozpędzony z klifu, roztrzaskując się o skały. Wdech. Wydech.

Tak oto przeżyłam ostatnie, hmm

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

Tak oto przeżyłam ostatnie, hmm... 6 lat? Sama się dziwię, jakim cudem jeszcze nie straciłam orientacji. Właściwie to było jeszcze lepiej, bo w moim opisie zawarłam tylko najważniejsze osobowości, przez które jestem porywana regularnie, a przecież są też takie, które pochłaniają mnie pojedynczo i na krótko, ale za to bardzo intensywnie, za co absolutnie je uwielbiam! Czasem z tymi popaprańcami czuję się jak w wesołym miasteczku, nie przesadzam. Dzięki nim mam niesamowite szczęście niepamiętania, kiedy ostatni raz siedziałam na łóżku i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić- w końcu jestem nieprzerwanie w stanie zachwytu jakąś osobowością, halo, halo, ja nie mam czasu na takie pierdoły! A co z Tobą? Jeśli cierpisz na chroniczną nudę, zrób coś z tym. Bazowy koktajl osobowości masz już ode mnie- reszta jest w Twoich rękach.

Różne oblicza betonuWhere stories live. Discover now