Rozdział 38

3.4K 271 23
                                    

Podniosłem ją, czując jak żołądek podszedł mi do gardła. Ważyła tyle co nic.

Chłopaki rozstąpili się przede mną, a Rush otworzył mi drzwi, kiedy wynosiłem bezwładne ciało Romy na zewnątrz. Rana na jej brzuchu nadal krwawiła, barwiąc nasze ciała na czerwono.

Serce biło mi w piersi tak szybko, że myślałem że je zaraz wyrzygam. Skup się, sukinsynu, nakazałem sobie, ale gówno to dało. Kobieta, którą kochałem, umierała w moich ramionach. Nawet nie zdążyłem jej o tym powiedzieć. Nie potrafiłem wziąć się w garść.

Rush otworzył drzwi samochodu, którym chwilę wcześniej podjechał Foghorn. Tak na wszelki wypadek. Big Jim stał przy swoim motocyklu, obserwując rozgrywającą się przed nim scenę. Wszyscy stanęli przed stacją. Hatchet klął cały czas głośno, a Rush już odpalał fajkę.

Moja Romy była coraz bledsza, a puls na jej szyi coraz mniej wyraźny.

– Foghorn spierdalaj od razu spod szpitala – rzucił Big Jim, kiedy wsiadałem z Romy do samochodu. – Houston, wiesz co robić. Zgarną się w sekundzie. Od razu żądaj prawnika. Rush będzie na miejscu najszybciej jak się da.

Rush skinął głową, jakby chciał potwierdzić słowa szefa. Miałem to gdzieś. Chciałem tylko dowieźć ją do szpitala, zanim umrze mi na rękach. Miałem głęboko gdzieś co się ze mną stanie. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Ważna była tylko ona.

Drzwi trzasnęły głośno, a Foghorn wsiadł za kierownice. Rzucił mi szybkie spojrzenie w lusterku, zanim ruszył z piskiem opon.

*

Foghorn odjechał ze szpitala, kiedy tylko wyniosłem Romy z samochodu. Jej ciało było bezwładne, a oddech urywany. Cała moja koszulka i spodnie przesiąkły krwią. Ręce miałem śliskie i czerwone.

– POMOCY! – wrzasnąłem, wchodząc na ostry dyżur. – POTRZEBUJĘ POMOCY!

W pierwszej sekundzie nikt nie zareagował, a potem podbiegło do mnie kilka osób. Ktoś krzyczał o nosze, ktoś inny wołał jakiegoś doktora, a jeszcze ktoś inny wypytywał mnie co się stało.

Zaraz potem wyrwali mi ją z rąk, a ja omal nie upadłem na podłogę i nie rozryczałem się jak małe dziecko. Ratujcie ją, błagam, ratujcie ją, powtarzałem w myślach jak pierdoloną mantrę. Miałem wrażenie, że Romy jest moją kotwicą, połączeniem, które trzymało mnie przy życiu. Jeśli odejdzie, ja sam miałem umrzeć. Nie było już nic innego co by mnie tu trzymało. Ta myśl uderzyła we mnie jak rozpędzona ciężarówka.

Ktoś dotknął mojego ramienia, a ja omal nie znokautowałem pielęgniarki.

– Potrzebuję jej danych. Jak ona się nazywa? – zapytała.

Patrzyłem na nią, nie potrafiąc zebrać się do kupy. Pierdolona kupka nieszczęścia. Tym właśnie byłem.

Zacisnąłem mocno szczęki, zanim się odezwałem.

– Rosemary Wilson. Ktoś powinien zawiadomić jej rodzinę – powiedziałem, uświadamiając sobie że to prawda. Oblizałem wargi, patrząc na pielęgniarkę. – Przeżyje? Czy ona to przeżyje?

Wyraz jej twarzy się nie zmienił i byłem pewien, że słyszała to pytanie miliard razy na dzień.

– Zajmują się nią naprawdę dobrzy lekarze. Zrobią wszystko, żeby ją uratować. – Zamilkła na sekundę, lustrując mnie wystraszonym spojrzeniem. – To rana postrzałowa, muszę zawiadomić policję.

Skinąłem głową, wiedząc że zaraz mnie stąd zabiorą. Oparłem się o ścianę w poczekalni i zamknąłem oczy. Adrenalina nadal buzowała w moim krwioobiegu, kiedy osunąłem się po ścianie na podłogę, nadal powtarzając w myślach moją mantrę.

*

– Rozumiesz co ci grozi, Decker? – warknął detektyw Ward, nachylając się automatycznie w moją stronę.

Wypuściłem nosem powietrze, starając się utrzymać nerwy na wodzy. Wiedziałem, że jeśli dam się zamknąć, nie dowiem się co z Romy. Musiałem wiedzieć, czy żyje. Kurwa, nic innego się nie liczyło. Tylko to. Tylko ona. Musiała żyć.

Dopiero co ją odzyskałem, a już mnie od niej zabrali. Nie mogłem przestać myśleć o jej przerażonym spojrzeniu, kiedy wszedłem do budynku stacji. Ten wyraz twarz miał mnie prześladować do końca życia.

Gliny pojawiły się jakieś dwadzieścia minut po tym, jak przywiozłem Romy do szpitala. Widząc mnie ujebanego po uszu krwią, od razu zakłuli mnie w kajdanki i zabrali na posterunek. Nie wydawało im się dziwne to, że sam ją tam zawiozłem. Nie docierały do nich żadne logiczne argumenty. Nie żebym wdawał się w zbędne dyskusje. Wiedziałem, że mnie wypuszczą. Potrzebowałem zachować spokój i poczekać na Rusha, żeby mnie stąd wyciągnął.

– Pojawiasz się w szpitalu z ledwo żywą, krwawiącą kobietą. Cały we krwi. Dodajmy jeszcze do tego, że chodzi o kobietę, która kilka miesięcy temu gościła u nas na posterunku, po anonimowym donosie, mówiący że grozi jej coś z twoich rąk. – Spojrzał mi uważnie w oczy. – Znamy twoją kartotekę, Ben. Wiemy czym się zajmujesz.

Nie śmiałem mu powiedzieć, że donos, wcale kurwa nie był taki anonimowy.

– Powiedzcie mi czy żyje – odpowiedziałem, ignorując jego wypowiedź. Wpatrywałem się w jego oczy z chorym uporem. – Chcę tylko wiedzieć, czy Romy żyje.

Prychnął na wpół rozbawiony na wpół zirytowany.

– Boisz się, że pójdziesz siedzieć za morderstwo? – Oparł się wygodnie o oparcie krzesła.

Złość swędziała mnie pod skórą jak stado kąsających, czerwonych mrówek. W dupie miałem co się ze mną stanie. Potrzebowałem być przy niej. Powiedzieć jej, że nic już jej nie grozi, że jest bezpieczna. Musiałem jej dotknąć. Poczuć, że to nie sen. Adrenalina nadal buzowała w moich żyłach, a całe moje ubranie i ręce były pokryte jej krwią. Spojrzałem na swoje dłonie, dostrzegając że się trzęsą. Tyle razy widziałem ten widok. Tyle razy zmywałem z nich krew i nigdy przenigdy się nie trzęsły. Aż do teraz.

– Co takiego zrobiła? – pytał dalej. – Czym cię tak zdenerwowała, że wsadziłeś jej kulkę w płuco? Zignorowała cię, pyskowała? Co takiego zrobiła, żeby na to zasłużyć?

Odchyliłem głowę w stronę sufitu. Zimne światło lampy oślepiło mnie na długi moment. Słyszałem w głowie słowa Big Jima. Krótki, treściwy rozkaz.

Nic nie mówi. Żądaj prawnika.

Zamiast tego miałem ochotę wykrzyczeć całą prawdę. Powiedzieć ile ta mała istotka dla mnie znaczyła. Jak bardzo jej potrzebowałem i jak bardzo nie mogłem być tutaj, na tym jebanym komisariacie, z dala od niej.

– Czemu jej to zrobiłeś?! – krzyknął, uderzając dłonią w metalowy blat.

Powinienem zareagować. Wzdrygnąć się, spojrzeć na niego. Cokolwiek. Zamiast tego zacząłem się zastanawiać nad jego pytaniem.

Czemu jej to zrobiłem? Dlaczego nie pozwoliłem jej odejść? Powoli zabierałem ją na samo dno. Oni wszyscy mieli rację. Romy nie należała do tego świata. Była dla niego zbyt delikatna, zbyt krucha i wrażliwa. Miała dobre, zwyczajne życie, a ja przywiązałem ją do siebie jak prawdziwy sukinsyn. To przeze mnie ją porwano. To przeze mnie walczyła teraz o życie. To wszystko była moja pierdolona wina.

Pierdolony żart roku. Byłem chorym sukinsynem, a cierpiała niewinna dziewczyna.

– Chcę wiedzieć czy Romy żyje – odpowiedziałem spokojnie. – I chcę zadzwonić do jebanego prawnika. 

Jego własność (Hellhounds MC #2)Donde viven las historias. Descúbrelo ahora