1. Wszystko ma swój początek

301 24 20
                                    

Puszcza była pusta. Nie było słychać ani wycia wilków ni pohukiwania sów. Jedynie stare buki i brzozy szumiały kołysane niespokojnym wiatrem. Biegnącej przez leśną dróżkę dziewce towarzyszył jedynie blask miesiąca*, który powoli królował na zszarzałym po zmroku niebie. Jej bose stopy dotykały leśnego runa niczym podczas pełnego wdzięku tańca, lecz w tym, co przeżywała, nie było nic radosnego. Tłumione wewnątrz emocje wraz ze zbliżaniem się do świętego gaju rosły i rosły, a łzom spływającym na policzki począł towarzyszyć szloch. Knieja gęstniała coraz bardziej, a ścieżka zwężała się już tak, że dziewczyna wpadała co rusz na wystające gałęzie młodych drzew.

Wreszcie dotarła na miejsce. Prastara polana zdawała się na nią czekać. Pamiętające dawne czasy drzewa poddawały się sile zawieruchy. Święte lipy, topole, buki, wierzby i brzozy otaczały kręgiem rosnący na środku potężny, nienaruszony zębem czasu dąb. Młódka przez chwile błądziła wśród drzew, mimo rozedrgania starając się kolejno oddać należną im cześć. Wybuchnąwszy gromkim płaczem po dotknięciu obleczonej długimi witkami wierzby, ruszyła ku centralnej części uświęconego mocą miejsca.

Dopadawszy do najświętszego z drzew, upadła, kuląc się u jego podstawy. Zapłakana tuliła się doń jak dziecko do kochanego ojca. Niebieskie oczy patrzyły smutnie na dębową korę, szukając weń pocieszenia. Gwałtownie łapała powietrze, zmęczona długim biegiem. Nie tak wyobrażała sobie ten wieczór.

Wstyd, okropny wstyd. To właśnie czuła, próbując się wreszcie uspokoić.

Odświętna suknia, tak starannie wyszywana w ostatnich tygodniach jej panieństwa, pobrudziła się straszliwie od niespodziewanych upadków na ścieżce. Miała być jej odzieniem tylko tego wieczora, tylko na ten jeden zachód słońca. Rękawy popróły się, zahaczone o gałęzie, które mijała na swej drodze. Misterne przeplatające się ze sobą hafty listków wierzby i lipy obróciły się wniwecz. Po opasce z wierzbowych liści spoczywającej jeszcze przed chwilą na jej wysmukłej kibici już dawno nie było śladu, rozdarła się już bowiem na samym początku biegu.

Ciężki odświętny wianek, na który składały się polne kwiaty, zioła i owoce jarzębiny, tak znaczącej dla święta, którego miało stać się udziałem, wciąż okalał jej głowę, lecz znacznie ucierpiał. Różnorakie kwiaty i gałązki powypadały zeń i wplątały się w kasztanowe włosy dziewki, tworząc pokraczne gniazdo miast pięknej ozdoby oblubienicy.

Dzisiejszy dzień, a właściwie jego zmierzch, miał być najważniejszą chwilą w dotychczasowym życiu młodej Dziwy, lecz stał się tym z najgorszych. Choć była córką prostego kołodzieja i w jej kręgach małżeństwa bywały aranżowane. Miała dobry posag i szanowanego ojca, była chętna do wszelkiej pomocy i robotna, więc myślała, że jest dobrą panną dla młodego Wizuna. Mogłaby i nawet wyjść za mąż z miłości, lecz żaden z okolicznych chłopców nie skradł jej serca.

Nie kochała go, nie zdawał się jej nawet szalenie przystojnym, ale wszyscy mili i urodziwi chłopcy w okolicy albo mieli już od dawna obiekty swych westchnień, albo byli jej krewniakami. Więc został jej jeden wybór, który okazał się być szalenie niefortunnym.

Jakże teraz żałowała, że nie usłuchała propozycji ciotuli Bożeny, by poszukano jej męża gdzieś przy Widaku, a nie w okolicy, gdzie praktycznie wszyscy byli ze sobą spokrewnieni. Dziewka chciała być jednak blisko rodziny, więc przystała na ożenek z synem młynarza.

Chociaż Wizun miał pełno przywar, mając bardzo zrzędliwą naturę, narzeczona łudziła się, że z czasem utworzy się między nimi jakaś cieplejsza nić sympatii, a ona będzie żyła we względnym dostatku, blisko rodziny. W ostatnim tygodniu co prawda miała w swym sercu wiele niepewności, lecz zasypiała z przeświadczeniem, że jeśli nawet jej małżonek zanadto się nie zmieni, to chociaż będzie kochać zrodzone z tego związku dzieci.

Dziecię dębuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz