4. Praojciec sprawiedliwy

87 18 5
                                    

Cała wioska wrzała od gniewu. Wizun jednak się tym nie przejmował. Jego pierwotny plan nie doszedł do skutku, więc musiał ratować się tym, co mu zostało. Jak dotąd wiódł wygodne życie jedynego syna swych rodziców. Bycie obsługiwanym przez matkę, gotową mu usłużyć na każde skinienie, to, co jak dotąd mu odpowiadało. Od niechcenia zgodził się na ślub z Dziwą, lecz jednak gdy utwierdził się w przekonaniu, że ta płaska dziewka może i jest robotna, lecz bynajmniej nie ma zamiaru mu usługiwać, jak dotąd robiła to matka, postanowił się jej jakoś pozbyć ze swojego życia. Nie, żeby od razu miała zginąć od jakiegoś pioruna, czy zarazy, wystarczyło, żeby jakaś siła ją od niego odciągnęła.

Dziwił się dziewce, że nie zraża jej do niego jawnie okazywana gnuśność i podejście do obowiązków w młynie. Miał nadzieje, że ją zniechęci, a potem znajdzie lepszą kandydatkę na żonę, bardziej mu powolną i z milszymi oku kształtami. Wtedy postarałby się wywrzeć na dziewce jak najlepsze wrażenie, by omamiona słodkimi słówkami była gotowa za niego wyjść. Podjął więc w tym celu pewne drastyczne środki.

Oto bowiem, gdy człowiek chciał się czegoś pozbyć lub czegoś zaniechać, w niecnym tego kontekście udawał się do cisu. Cis, jako drzewo zrodzone w najdłuższą noc w roku, tuż po tym, jak na świecie pojawili się pierwsi ludzie i wszelka zwierzyna, miał w sobie złą moc. Sam będąc silnie trującym, zrodził z siebie wszelkie otruwające człowieka i zwierzęta zioła i grzyby, z cisu zrodziła się największa znana Matecznikowi bestia - bies. Wilki, kuny, rosomaki i listy zabijały z głodu, nigdy nie zagrażając bezpośrednio człowiekowi. Bies natomiast, czerpiąc siły z cisu, zabijał dla przyjemności. Oprócz ludzi lubował się w zabijaniu koni i piskląt rarogów, które nie mogły uciec przed jego szponami. Grasował jedynie na mokradłach i rozległych stepach, toteż ludzie mogli go unikać. Najbardziej uprzykrzał się on Bukowcom, którzy trudzili się hodowlą wielkich stad koni, które czasem osiągały po dziesięć tuzinów sztuk, co stanowiło łatwy do wytropienia cel dla owej bestii.

Pewnej księżycowej nocy udał się w miejsce, gdzie rosło owo straszliwe drzewo, by złożyć mu przysięgę. Cis bowiem nie potrzebował opiat, jedyne co przyjmował, to przysięgi. Wzgardzony względem świętych drzew, lubował się spełnianiem ludzkich zachcianek w zamian za ich słowo. Wiadomym było bowiem, że najświętszą przysięgą była ta składana przy różnych okazjach dębowi, przysięgając cisowi człowiek, szydził z najświętszego z drzew.

Gdy już dotarł na miejsce, pokłonił się drzewu i szybko wyrzekł;

— Drzewo zła, wyzwól mnie od dziewki, którą mam poślubić, przyjmując moją przysięgę. Zaklinam się na cis, łono złej mocy.

Kilka dni później zdziwiony Wizun szykował się do swego ślubu. Zdawało mu się, że cis go oszukał. Ceremonia zaślubin trwała, a dziewka wcale nie wykazywała chęci jej przerwania. Mężczyzna wziął więc sprawy w swoje ręce. Złożywszy przysięgi na święte drzewa, uciekł z powrotem do domu.

Ojciec i matka wiele dni nie mogli dojść, dlaczego ich syn postąpił w tak dziwny sposób. Długo trwał ich zły nastrój, lecz matka ustąpiła w gniewie pierwsza, rzekłszy pewnego razu przy wieczerzy:

— Nie była widać ona dobra dla ciebie, znajdziemy ci zacniejszą — powiedziała, gładząc jego mysie włosy.

Wizun był zadowolony z poparcia ze strony matki, ojca i resztę wioski po prostu ignorował. W perspektywie szukał już nawet dziewki, która będzie mu tak powolna jak tylko zechce.

                                   ***

Święte drzewa miały jednak swoje plany wobec młodego krzywoprzysięzcy. Zaprzysiężenie się najpierw cisowi, poparte krzywoprzysięstwem wobec świętych drzew, musiało mieć swoje konsekwencje.

Dąb i inne święte drzewa, z pomocą lipy, pokazały więc swój gniew, w bardzo nietypowy sposób. Oto bowiem każdy warsztat, kuźnia, młyn czy stodoła mające służyć ludziom, były uświęcone przed rozpoczęciem w nich prac. W wielkiej celebrze poświęcano je krwią zwierząt, po czym zawieszano w ich wnętrzach kawałki świętych drzew. Stocznie u wejścia miały deskę z topoli, która była związana z wodą, kuźnie zaś zdobiły u powały małe brzozowe drzewka ociosane z gałęzi z białą korą, która czerniała wraz z rozpoczęciem pracy kowalskiego miecha. Inne warsztaty posiadały drobne dębowe kołeczki, stodoły, spichlerze i młyny miały za swych opiekunów lipowe deski i gałęzie.

W starym młynie ojca Wizuna dobrym drzewnym talizmanem była pokaźnych rozmiarów ociosana lipowa gałąź. Wisiała ona solidnie przytwierdzona do powały sznurami, by chronić młyn od ognia i złych mocy. Jednak Praojciec okazał swą potęgę.

Zraniona krzywoprzysięstwem lipa zemściła się na tym, kogo miała chronić. Oto bowiem całkiem przypadkiem pod ową właśnie gałęzią Wizun miał swoje miejsce do siedzenia i dyrygowania innymi, rozparty na swym stołeczku niczym na kniaziowym tronie, podczas gdy jego ojciec i ludzie pracujący w młynie uwijali się przy żarnach. I tak oto, dwa tygodnie po tym, jak zapłakana Dziwa uciekła do świętego gaju, na nic niespodziewającego się młodego mężczyznę zaganiającego właśnie po dwakroć starszego od siebie młynarza, spadła z trzaskiem lipowa gałąź.

Jako że młyn był wysoki, to i powała była wysoka, gałąź uderzyła więc z ogromną mocą, roztrzaskując pokrytą mysimi włosami czaszkę. Huk ciała spadającego ze stołka przeraził wszystkich, myślano bowiem, że stało się coś z mechanizmem w wiatraku. Prawda okazała się jednak straszliwsza.

Na ziemi leżał bowiem jedyny syn młynarza, bez życia. Otwarte, pełne przerażenia oczy wpatrywały się w nicość, a krew z roztrzaskanej głowy odbijała się straszliwie od białej od pyłu drewnianej podłogi. Każdy zrazu zrozumiał, co i dlaczego się stało.

Nie godziło się bowiem w nieprawości zaklinać się na święte drzewa.

***

Dziecię dębuOnde as histórias ganham vida. Descobre agora