29. Powrót Rosy

181 33 86
                                    


Pełen niepewności nastrój towarzyszył Samborowi przez kilka dni. Nie umiał się zdystansować do tego, że nie powiedział kuzynowi męża o swojej innej rozmowie niż tej z Mieszkiem. Szukał więc prawie codziennie pretekstu, by zjawić się u kowala i wyjawić mu, co prawdopodobnie nastąpi.

Okazja znalazła się sama. Pszczoły musiały zmienić miejsce żerowania, gdyż obaj z Mirem chcieli stworzyć miód czysto wrzosowy. Mieli już upatrzoną dobrą łąkę, ale naturalnie potrzebowali pomocy, i dobrej pogody i przygotowania uli. Domostwa ich kolonii stanowiły prawdziwe dzieła sztuki. Każdy ul był stworzony z jednego kawała drewna. Na jego przedzie widniały wyrzeźbione postaci, której usta stanowiły wejście do schronienia małych owadów. Stare, często dziedziczone z pokolenia na pokolenie małe dzieła sztuki stanowiły dziedzictwo danej bartniczej rodziny. Mawiano, że duch dawnego właściciela pasieki staje się opiekunem tych posągów, które łączyły się z nim dzięki wyrytym gdzieniegdzie w drewnie runom. Zapewniały one ochronę rojowi przed różnego rodzaju nieszczęściami.

— Może by tak poprosić Derwana o pomoc? Wujowi ostatnio doskwierają korzonki — zapytał Sambor męża, gdy sprawdzali stan uli przed przeniesieniem pasieki. — Nie powinien niczego dźwigać.

— Dobry pomysł — powiedział Mir, badając pęknięcia na twarzy starej ulowej płaskorzeźby.

— No to idę go zapytać — stwierdził stanowczo, z miejsca rzucając wykonywaną pracę.

Mir widząc nagłe zachowanie męża, który raczej dbał o porządek przy pracy, zmarszczył brwi i zapytał:

— Idziesz pytać, czy też o czymś opowiesz?

— Ano opowiem. Ale jak będę mieć warunki. Ale wiesz. Ze smakiem i na spokojnie. Nie wpadnę mu do kuźni drąc się ,,ONA WRACA, RATUJ SIĘ, KTO MOŻE.'' Nie jestem jakąś podrzędną paplą — obruszył się Sambor, znikając z pasieki.

— No, nie jesteś, nie jesteś — powiedział mu na odchodne nadal zajęty pracą mąż.

Sambor nie lubił się denerwować. I to bardzo. Zawsze bowiem wychodziła mu na wierzch żyła na czole, a bebechy bulgotały z przejęcia. Nie było rady. Czuł się głupio. Czemu się zapeszył przy tej piczce i nie powiedział wprost, że od wiosny są sobie z mężem szczęśliwie świeżo upieczonymi wujaszkami dziecięcia dębu.

— Głupek, idiota, boidupa — kierował do siebie obraźliwe określenia, próbując się uspokoić.

Do kowalskiego gospodarstwa dotarł już lekko uspokojony. By nie dać po sobie niczego poznać, przybrał zwyczajną dla siebie postawę beztroskiego lekkoducha i z zadziwiającą lekkością otworzył bramę, rozglądając się za ewentualnym zagrożeniem swej misji, którym była mogąca się gdzieś krzątać Dziwa. Przywitany jedynie przez Kudłacza, który jak zwykle powitał go z wielką radością, spróbował dostać się do kuźni. Zadanie utrudniała mu piskająca i kwacząca drobizna. Sambor brzydził się wszelkim domowym ptactwem, więc manewrował wśród niewyglądających już tak rozkosznie, jak przy zakupie kaczek i kurczaków.

Walcząc sam ze sobą dotarł nareszcie do warsztatu. Ujrzawszy tam pracującego w skupieniu mężczyznę, zapukał o framugę i rzekł:

— Witaj, Derwanie. Przychodzę do ciebie prosić o przysługę.

— Witaj, Samborze, w czym mogę pomóc? — zapytał Derwan, nie przerywając swojej pracy.

— Musimy przenieść pasiekę na wrzosowisko. Chcieliśmy w tym roku zrobić trochę wrzosowego miodu. Potrzebujemy dodatkowej pary rąk do pracy, a wujaszek Nadar nam się wykruszył — mówił pszczelarz przy wtórze kowalskiego młota.

Dziecię dębuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz