34. Preludium końca

183 27 134
                                    



Jesienne gody były w tym roku bardzo pogodnym świętem. W dniu równonocy było naprawdę ciepło i przyjemnie. Na niebie widniało tylko kilka chmur i ocieplił się na tyle, że ludzie nie musieli się odziewać w cieplejsze stroje podczas jesiennego pochodu.

Całe rodziny wychodziły o zachodzie słońca ze swych domów ze świątecznymi wieńcami, by w barwnym korowodzie zanieść je do świętego gaju do uświęcenia. Derwan i Dziwa po raz pierwszy od dawna czuli się wśród tłumu komfortowo. Nie czując na sobie niczyjego wzroku, mogli cieszyć się z przebywaniem z krewnymi i sąsiadami. Zmęczona wieczorową porą Jarzębinka postanowiła uciąć sobie drzemkę w ramionach ojca, za to jej młodszy kuzyn był nad wyraz aktywny. Mieciu, mimo że wciąż mógł szczycić się byciem określanym jako noworodek, nie skończył bowiem jeszcze nawet pięciu tygodniu, całą drogę do świętego gaju był bardzo rozbudzony i czujny. Odziana w czapeczkę główka ruszała się raz po raz, nerwowo reagując na otaczającą ją hałasy, a idąca tuż obok maleństwa babunia dokładała mu wrażeń słuchowych.

— Oj, gdzie ty idziesz? Gdzie babuni Miecio zaraz trafi? Taki elegancki i czyściutki. Mleczko ci się nie ulało, tak. Zuch babuni — szczebiotała do dziecka kobieta miłym i słodkim głosem.

Wir uśmiechnął się do matki i odparł:

—Mam nadzieję, że w tym roku nie będziemy długo czekać na złożenie opiaty, mały jest dobrze ubrany, ale jednak las to las.

— Ostatnio byłam z nim w chuście na jagodach, ale tego dnia było naprawdę bardzo ciepło. Dzisiaj też było bardzo przyjemnie, ale jest już wieczór — powiedziała Luba, poprawiając dziecięcą czapeczkę.

— Myślę, że nic mu nie będzie — powiedziała Dziwa, z uśmiechem spoglądając na noworodka. — Ostatnio też tam byłam z Binką na jagodach, nawet dołączyła do nas Wisia, młodsza siostra Sława. Bardzo miła dziewczynka. Pokazała mi dobre miejsce do zbierania grzybów i chyba się tam wybiorę, ale po jakimś deszczu.

— No, my już dawno po grzybach. Wasza ciotka lubi zawsze mieć je nasuszone na zimę jeszcze przed godami — powiedział Nadar. — Cztery koszyki żeśmy zebrali, ale dużo kani to żeśmy je od razu pojedli z masełkiem.

— A resztę trzeba było oczyścić — dodał cierpiętnico Ziemko.

Dorośli zaśmiali się na tę lekko skarżącą uwagę chłopaka. Lecz nikt już nic o niej nie powiedział. Byli już bowiem bardzo blisko świętego gaju.

Jesienne gody pod względem obrządku były doprawdy wyjątkowym świętem. Wiedźby i wieszczowie udawali się wtedy na swój konwent, więc nie prowadzili żadnych obrządków. Zgromadzeni w świętym gaju ludzie kładki po przybyciu na miejsce sami sobie byli mistrzami ceremonii.

Najstarsza żyjąca w wiosce kobieta postawiła na środku świętego miejsca wielki gar. Nic tam się wcześniej nie gotowało. Był on jedynie na tyle dużym naczyniem, by pomieścić w nim opiaty, które złożą mieszkańcy wioski. Każdy kolejno pochodził z małą czarką do staruszki, a ta nalewała mu trochę z opiatnej polewki. Nie była ona przeznaczona do spożycia dla ludzi, lecz była dziękczynieniem dla Praojca. Stanowiła ją mieszanka mleka, miodu, surowych jaj i różnego rodzaju zbóż. Każda rodzina miała za zadanie ową mieszankę przynieść z obrządku z powrotem do domu, nie uroniwszy ani kropli. Z ową opiatą wiązało się bowiem wiele przesądów.

Gdy wszyscy napełnili swe czarki, staruszka wlała resztki mieszaniny do dwóch ofiarnych czar i z szacunkiem ustawiła jedną z nich przed świętym dębem. Razem z pozostałymi mieszkańcami wioski skłoniła się drzewu, po czym przeszła do świętej lipy. Położywszy przed nią pozostałą w jej dłoni opiatę, skłoniła się na tyle, ile mogła i poczęła mówić dziękczynienie:

Dziecię dębuWhere stories live. Discover now