18. Ślub jeden na pokolenie

73 14 38
                                    




— Może by tak wziąć Kudłacza do nas? — zapytał Mir Sambora.

— W sumie nie jest to zły pomysł, zobaczymy, co na to Derwan. Nie wiadomo, jak pies ogólnie reaguje na zostawienie samemu sobie — powiedział mężczyzna, poprawiając swą kurtę. — Musimy się pośpieszyć, jeśli chcemy go złapać przed wyjściem z domu.

Panowie zgodnie wzięli się za ręce podekscytowani perspektywą, jaką niósł ze sobą dzisiejszy dzień. Zamknęli pospiesznie furtkę swego gospodarstwa i pobieżyli prosto do chaty kowala. Byli już tam z rana, bo na prośbę Wierzby przynieśli z chramu kufer Dziwy.

Było to taktycznie dobre posunięcie. Położnica wszak powinna mieć dostęp do wszystkiego, czego potrzebowała. Żałowali, że nie udało się im spojrzeć chyłkiem na maleństwo, ale zmiarkowali, że dzisiaj napatrzą się na nie do woli i przy rzece i w lesie. Zadowoleni z jawnego zdenerwowania nosicielki próbowali ją jakoś pocieszyć:

— Spokojnie, wszystko będzie w porządku, my też bardzo się stresowaliśmy, a nie mamy dziecka — powiedział Sambor.

Młoda kobieta dziwacznie przytaknęła im na te słowa, które wcale jej nie pomogły. Pożegnali się z nią prędko i wyszli z chramu. Tuż po tym, jak zeń wyszli, Mir zrugał męża.

— Ale ci do głowy pocieszenie przyszło. Przecież chłop ją zostawił tuż przed rzeką. Też mi pocieszenie ,,nie mieliśmy dziecka''.

— No, nie pomyślałem. Mogłem wymyślić coś innego — odpowiedział lekko zakłopotany Sambor.

— No, już dobrze, dobrze, jakoś sobie dziewczyna poradzi. Eh, do wieczora będzie już miała święty spokój. — Powiedział z nutką przekąsu Mir.

— Pewno i tak, ale trzeba będzie drobinkę odwiedzić, ale myślę, że nie będziemy potwornymi krewnymi i zajrzymy do nich za jakiś tydzień, no, może dwa. Ciotka Mila nachodzi się tam zapewne za nas — stwierdził Sambor.

— Oj, coś czuję, że cioteczka będzie tam częstym gościem. No, ale wiesz, musi się hartować przed własnym wnuczęciem. Ma niewiele czasu. — Zażartował Mir.

— Prawda, prawda. Ale my nie będziemy natrętami. Co to, to nie.

***

Zestresowany Derwan czekał, aż przyjdzie pora, by razem z rodziną udać się nad rzekę. Ciotka raz po raz poprawiała mu włosy i kurtę, a on te zabiegi przyjmował bez mruknięcia. Ucieszył się na widok Mira i Sambora, którzy postanowili towarzyszyć mu w jego ostatniej kawalerskiej drodze. Szczerzyli się do niego niczym do głupca, zadowoleni i rozluźnieni jak nikt.

— Ach, na pewno nie chcesz, żebyśmy zaprowadzili Kudłacza do siebie? — zapytał Sambor.

— Nie, zamknę go w sypialni. Nie powinien niczego zniszczyć. U was, nie znając izby, mógłby wszystko pogryźć — stwierdził rzeczowo Derwan.

— A prawda, prawda. Oby nie rzucał się jak szalony — rzekł Mir.

— Myślę, że będzie mądrym i grzecznym pieskiem. Nadal jest czysty po myciu, więc ufam, że będzie umiał się zachować przy dziecku — stwierdziła statecznie ciotka Mila, która przez ostatnie kilka godzin stresowała się tylko tym, czy dziecko podczas ceremonii nie zapłacze jej na rękach. Martwiła się, czy będzie dobrze ubrane. Rola, którą dzisiaj ją czekała, była doprawdy wyjątkowa. Ona jedna sama miała zanieść noworodka do domu z gaju.

Wszyscy siedzieli jeszcze przez chwilę jak na szpilkach, zdając się w każdej chwili być gotowymi do drogi. Nareszcie Nadar klepnął swe uda i stwierdził, jak na prawdziwego nestora rodu przystało:

Dziecię dębuWhere stories live. Discover now