✨14✨

1.8K 121 22
                                    

Ciemna noc witała w Los Santos. Piękne pełne gwiazd niebo. Oślepiający blask księżyca. Ledwo wyczuwalny powiew wiatru. Gdzie nie gdzie, słychać było odgłosy pojazdów poruszających się po mieście. W Los Santos noc otwierała nowe możliwości do sprzedawania nielegalnych rzeczy. Był to też czas w którym policja dostawała najwięcej zgłoszeń o pobiciach, porwaniach i innych duperelach.

Na szczęście tę noc Montanha spędził wraz z Erwinem na górze. Siedzieli tam w ciszy i spokoju. Erwin leżał głową na kolanach Gregorego, a ten odpoczywał na plecach. Rozmawiali do późna. W pewnym momencie Monte zorientował się że Erwin śpi. Głaskał go po głowie aż w pewnym momencie sam zasnął.

Obudził ich nagły deszcz spadający z nieba. Wielkie krople spadły na nich, przemaczając ich do suchej nitki. Dynamicznie się przebudzili, obydwoje byli w szoku, gdyż nic nie zapowiadało że pogoda ma się zmienić. Nagle usłyszęli głośny dźwięk grzmotu i Zaraz obok błyskawice. Po chwili zorientowali się że są właśnie sami na największej górze w Los Santos podczas Burzy.

Erwin zabrał szybko koc i pobiegli do Zentorno. Stali chwilę przed bo Erwin nie mógł znaleźć kluczy. Nie miał ich. Szybkim krokiem wrócili się na miejsce przeczesując teren. Siwowłosy jako jedyny miał przy sobie latarkę, więc oświetlał nim cały teren.

-Mam!- krzyknął Gregory

Wzięli zgubę i z powrotem udali się do samochodu. Weszli do środka i odetchnęli z ulgą. Deszcz dudnił o szybę Zentorno. Na zewnątrz wiał teraz powiatu wiatr, a grzmotom i błyskawicom nie było końca. Po szybkim odpoczynku, cali mokrzy popatrzyli się sobie w oczy i zaczęli się śmiać.

-Słodko wyglądasz cały mokry hehe- powiedział Erwin

Gregory się zarumienił i odwrócił na chwilę wzrok. Knuckles złapał za jego podbródek i zmusił do ponownego spojrzenia mu w oczy. Poruszył lekko biodrami by przysunąć się do chłopaka. W samochodzie było dużo bardziej niewygodnie niż na szczycie góry.

Erwin lekko nachylił się nad Gregorym, tak że dzieliły ich tylko centymetry. Złotooki nie kontrolował siebie. Jakiś magnes przyciągał go do Grzesia coraz bliżej.

Nagle usłyszeli wibracje.

Telefon...

Erwin odsunął się Od Montanhy i odebrał połączenie. Gregory wydawał się smutny takim obrotem spraw. Oparł się o siedzenie i wsłuchał się w odgłos dudniących kropel deszczu.

-Co tam Carbo?....Co?.... Czyli dopiero za kilka dni?... Ja pierdole.... No dobra cześć- rozłączył się, westchnął głęboko i oparł się o swoje siedzenie.

-Co się stało?- zapytał najwyraźniej zmartwiony Gregory

-Przełożyli nam spotkanie biznesowe z takim jednym typem...

-I to było takie ważne?

-No w pewnym sensie tak. Ma nam przekazać ważne rzeczy do pewnego miejsca - zaciął się

-Nie pierdol że znowu zamierzasz napaść na Bank?- krzyknął

-Nie no Grzesiu. Ja jestem pastorem- uśmiechnął się

-Mhm Okej... Powiedzmy że ci wierzę- odpowiedział że śmiechem

-No i git Grzechu- odpowiedział i po chwili dodał- jedziemy?

-Pewnie. Tylko uważaj proszę, ta góra jest w chuj stroma, a ja nie jestem przygotowany by dziś umierać- powiedział zapinając pasy w lambo.

-Uważaj Uważaj- przedrzeźniał Gregorego przez co oberwał z łokcia w ramię- no co! Będzie dobrze nie dygaj.

Prosto W Oczy || MorwinWhere stories live. Discover now