21. "Vince, gdzie jest Vivien?"

767 29 18
                                    

Minął już tydzień. Wszystko jest, tak jak wcześniej. Martin ciągle mnie wyzywa, ale ja nie jestem mu dłużna. Evan ciągle mnie rozbawia, próbując oderwać od myśli o Olivierze. No właśnie, Oliver. Nie zaczepia mnie na razie, ale wiem, że jest to chwilowe. 

Przestałam rozmyślać, gdy poczułam jak ktoś szturcha mnie w ramię. Oderwałam wzrok od telefonu i spojrzałam na tego ktosia, którym okazał się Martin. 

— Hej maleńka — odezwał się. Nic się nie odezwałam, tylko się na niego gapiłam. — Przystojny jestem, c'nie? No też tak uważam — paplał bez sensu. 

— Co ty chcesz? — zapytałam, naciągając bardziej kaptur czarnej bluzy, na głowę. 

— Zimno ci? Mogę cię ogrzać — mruknął, puszczając mi oczko, na co prychnęłam. 

— Daj mi spokój — wróciłam wzrokiem do telefonu, który po chwili został mi wyrwany, przez bruneta.

Dobrze, że zdążyłam wyłączyć ekran. Nie wstawałam po niego, bo mi się nie chciało. I tak mam blokadę, której nie rozszyfruje. 

— Nie chcesz odebrać swojej własności? — zapytał zbity z tropu. Pokręciłam delikatnie głową na boki, bo odczuwałam w niej ból. 

To przez te nieprzespane noce. 

— No weź. Wiem, że chcesz — zaczął machać mi przed nosem telefonem. Patrzyłam na to niewzruszona, bo miałam to gdzieś. 

Chyba znudziło mu się stanie i machanie ręką, w której ma urządzenie, bo usiadł koło mnie. 

— No co jest, Vivien? Kiedyś byś się wydzierała, gdybym zabrał ci telefon, a teraz masz to gdzieś. Nie denerwuję cię to już? — zapytał, na co wzruszyłam ramionami. 

— Kiedyś — mruknęłam cicho. — Nudzi ci się, fujarko?

— Bardzo, Stokrotko

— To idź poflirtuj z babą od fizyki. Na pewno będzie zadowolona — odparłam, na co zmroził mnie wzrokiem. Baba od fizyki, a inaczej Pani Elizabeth, ślini się na widok Martina. Ewidentnie on jej się podoba, co nie zabardzo pasuje Wilsonowi. 

— Nie denerwuj mnie, Watson. Aż tak mi się nie nudzi — warknął. Zaśmiałam się z jego miny.

— No i widzisz, kto tu kogo wkurzył? Ja ciebie, Martinusiu — wystawiłam mu język, na co przewrócił oczami. 

— Dobra, idę stąd — powiedział, jakby do siebie i oddał mi telefon. 

Poczułam satysfakcję, że nie dałam się sprowokować i to ja go wkurzyłam. 

***

Wracałam już do domu z wielką ochotą położenia się spać, gdy nagle ktoś zatkał mi usta, jakąś szmatką. Czułam okropny smród jakiegoś płynu, przez który zaczęłam odpływać. Ostatnie co pamiętam, to jakieś głosy…  

Pov. Martin 

Mimo skończonych lekcji, ja byłem jeszcze w szkole, bo mam trening. Wyciągałem właśnie strój z plecaka, gdy nagle zadzwonił mój telefon. Wyciągnąłem go z kieszeni spodni i ze zdziwieniem odebrałem połączenie od Vincenta. 

— No co jest, stary? 

— Jest może z tobą Vivien? — zapytał, na co zmarszczyłem brwi. 

— Nie, a powinna? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Usłyszałem wiązankę przekleństw po drugiej stronie. — O co chodzi, Vince? — zaniepokoiło mnie to trochę. 

— Vivien nie wróciła jeszcze do domu, a lekcje skończyły się już dawno — mówił przerażony. 

— Zaraz u was będę — rozłączyłem się. 

Wsadziłem telefon do kieszeni spodni, wpakowałem niechlujnie strój do plecak i wyszedłem z szatni, zmierzając w stronę pokoju nauczycielskiego. Zapukałem do drzwi, które otworzyła mi Pani Elizabeth, baba z fizyki. 

No nie. Tylko nie ona. 

— Dzień dobry, mogłaby pani zawołać trenera? — zapytałem, siląc się na miły ton, co nie było łatwe. A zwłaszcza wtedy, gdy typiara ślini się na twój widok.  

— Tak, oczywiście — powiedziała, oblizała usta i weszła do pomieszczenia. 

Ble, ohyda. 

Dreszcz obrzydzenie mnie przeszedł. To jakaś masakra! Jak ktoś taki może pracować w szkole? 

— Co jest, Martin? — usłyszałem głos trenera i oderwałem myśli od tej okropnej kobiety. 

— Muszę się zwolnić z treningu. To bardzo ważne, trenerze — mówiłem pośpiesznie.  

— No dobra, ale zostajesz jutro po lekcjach na dwie godziny treningu, jasne? — powiedział stanowczo. 

— Jak słońce — uśmiechnąłem się i odszedłem, wcześniej się żegnając. 

Gdy tylko zniknąłem z zasięgu wzroku trenera, uśmiech zszedł z mojej twarzy. Wyszedłem ze szkoły, jak strzała, aby dotrzeć jak najszybciej do domu Vivien. 

Wsiadłem do auta i wyjechałem pośpiesznie z terenu szkoły, chcąc dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi. 

 Gdzie jest moja pyza? Znaczy co? Nie, nie ona nie jest moja. 

Ymm, nie ważne. 

Po kilku minutach byłem już pod domem Watsonów. Wszedłem bez pukania i zacząłem szukać Vinca. Znalazłem go, siedzącego na kanapie z twarzą w dłoniach. 

— Vincent, gdzie jest Vivien? — zapytałem cicho, przysiadając się do niego. 

— Nie wiem, Martin. Nie wiem — wyszeptał, a głos mu się łamał. — Moja kruszynka zniknęła — pierwszy zobaczyłem, jak Vincent płacze. 

Potarłem jego ramię w geście dodania otuchy. 

— Znajdziemy ją, nie martw się. Jest silna, da sobie radę — mówiłem spokojnie, jednak w środku płakała jakaś cząstka mnie. 

Przyzwyczaiłem się do niej. Do jej dotyku, mimo, że dotykała mnie tylko wtedy, gdy byliśmy "parą" i kiedy mnie biła. Do jej głosu, do jej śmiechu, który swoją drogą jest cudowny. Do jej brązowych oczu, do jej zaróżowionych policzków, do jej dogryzek w moją stronę. 

Nie, nie zakochałem się w niej. Po prostu może trochę ją polubiłem. Ale tylko trochę. 

***

No to się porobiło 😶

Jak tam dzionek mija. Mam nadzieję, że nie zepsułam wam humoru tym rozdziałem. Tak sobie pomyślałam, że zrobię jakąś akcję, która swoją drogą zawsze w tej książce się dzieję.

Miłej reszty dnia! Kocham was, pyzunie i do kolejnego! ♡

Empire Of Power Where stories live. Discover now